Strona 13 z 23 < 1 2 ... 11 12 13 14 15 ... 22 23 >
Opcje tematu
#3424581 - 27/09/2009 13:33 Re: do poczytania [Re: Baqu]
forty Online   karty


Meldunek: 14/05/2001
Postów: 30432
Skąd: Brama

Czym różni się Barca od Realu?


Zlatan Ibrahimovic miał nie grać z Malagą, ale kontuzja Therry'ego Henry sprawiła, że wyszedł na boisko, by natychmiast zdobyć piątą bramkę w piątym kolejnym meczu ligowym.

Gracze Tenerife i Malagi nieźle postraszyli faworytów. Na strachu się jednak skończyło, znów stało się więc to, na co oczekiwano. Real i Barcelona wygrały piaty raz: dla pierwszych kluczem było wejście Kaki, dla drugich Ibrahimovica.

Obaj mieli nie grać, Brazylijczyka na boisko wywołała słaba gra kolegów, Szweda kontuzja Henry'ego. Debiutant Zlatan pobił rekord klubu już w poprzedniej kolejce zdobywając cztery gole w czterech meczach otwierających sezon (to samo zrobił w Realu Ronaldo), teraz Szwed walczy już ze swoimi dokonaniami zapominając o unoszącym się nad nim cieniu Samuela Eto'o.

Ale to jednak Real "oskarża" się o nadmiar prochu. Zdobył 16 goli w pięciu kolejkach, plus pięć w jednym meczu w Champions League, co biorąc pod uwagę stworzone sytuacje, jest skutecznością wręcz niewytłumaczalną. Jeśli chodzi o styl, w nowym produkcie Florentino Pereza nie gra niemal nic, z czego w dość prosty i oczywisty sposób rodzą się zwycięstwa, a kolejni rywale pozostają bez punktów w stanie frustracji i zdumienia.

W Realu ma kto grać pięknie: Ronaldo, Kaka, Benzema, Pepe, albo Xabi, tymczasem wygląda na to, że te wszystkie indywidualności w ogóle nie zaprzątają sobie tym głowy. Tak jakby uznawali, że na tym etapie sezonu, w tak nieistotnych meczach, nie ma najmniejszego sensu się przemęczać.

Sytuacja przypomina trochę tę z połowy ubiegłego sezonu
, gdy drużyna Juande Ramosa biła rekordy zwycięstw oferując futbol nużący nawet swoich wyznawców. I dopiero klęska 2:6 w Grand Derbi sprawiła, że tamten zespół nie został dumą Madrytu. Być może teraz także, dopiero pojedynek z Barceloną będzie okazją dla drużyny Manuela Pellegriniego, by zdobyć przepustkę do wielkości. 29 listopada Chilijczyk może mieć jednak inną drużynę, czas musi pracować na korzyść zrozumienia między Kaką i Ronaldo, za tydzień, jeszcze w obecnej formie, trzeba wygrać w Sewilli. Co nie jest absolutnie oczywiste.

Real i Barcelona wyglądają jakby napiły się eliksiru zwycięstwa, ale wypracowanego według zupełnie innej formuły. Nie stało się to zresztą tego lata, ale wynika z natury i filozofii obu klubów. W skrócie można ująć to tak, że Real potrafi grać źle i wygrywać, w Barcelonie wydaje się to niemożliwe. W pierwszej połowie meczu z Malagą, Barca, która nie sprawiała wrażenia, że bezdyskusyjnie dominuje, była przy piłce 74 proc czasu gry. Piłkarze Guardioli zwyciężają, bo grają dobrze: płynnie, z pomysłem, sercem, wykorzystując błysk swoich geniuszy. A jest ich tam przynajmniej tylu, ilu w Madrycie.

Problem drużyny z Katalonii może jednak polegać na tym, że przez cały sezon w formie być się nie da. Czy zawodnicy Guardioli będą umieli przetrwać: kontuzje, spadki formy, a czasem zwyczajnie pecha, biorąc pod uwagę fakt, że ławkę mają "krótszą"? A może chociaż od czasu do czasu będą potrafili zrobić to co Real - czyli zgarnąć punkty grając przeciętnie lub źle?

Na razie Barcelona bije wszystkich pozostawiając im niezbite dowody, że wygrał lepszy: teoretycznie i praktycznie. Real jest lepszy wyłącznie teoretycznie, co nie przeszkadza mu równie łatwo pozbawiać rywali złudzeń. W pewnym momencie sezonu jedno i drugie będzie musiało się jednak pomieszać. Przyjdą rywale (choćby w Champions League), którzy zobligują Real, by grał lepiej, a Barcę, by była bardziej pragmatyczna. Przekonamy się wtedy ile z "Pięknej" jest w &#8222;Bestii&#8221;, i ile z "Bestii" w "Pięknej"?

wolowski

Do góry
Bonus: Unibet
#3426999 - 28/09/2009 21:03 Re: do poczytania [Re: forty]
Baqu Offline
Carpal Tunnel

Meldunek: 28/09/2004
Postów: 26931
Skąd: ‎Mindfields
Skaut Anderlechtu: W Brazylii łatwo znaleźć nowego Rogera



- Sprowadzenie piłkarza do Anderlechtu trwa od trzech do dwunastu miesięcy i zaczyna się pół roku przed otwarciem okna transferowego - opowiada Paweł Gunia

W 1991 r. 18-letni Gunia wyemigrował z rodzicami do USA. Grał w drużynie Long Island University w Nowym Jorku, od 1999 r. był jej trenerem. Skończył zarządzanie w sporcie. Sześć lat temu przeniósł się do Brazylii i założył firmę menedżerską. Po trzech latach zrezygnował i został skautem Anderlechtu Bruksela.

Michał Szadkowski: Dlaczego nie szuka pan piłkarzy dla polskich klubów?

Paweł Gunia: A zastanawiał się pan, dlaczego w fazie grupowej Ligi Mistrzów gra ponad 90 Brazylijczyków, a w naszej ekstraklasie zaledwie kilku? Polskie kluby nie mają zaufania do tutejszych piłkarzy. Po części to wina Antoniego Ptaka, który wymyślił brazylijską Pogoń Szczecin. Pomysł był świetny, ale zabrakło konsekwencji i cierpliwości. Młode talenty trzeba szkolić i stopniowo wprowadzać do drużyny. Tego nie da się zrobić z dnia na dzień. Zresztą inne polskie kluby nie grzeszą profesjonalizmem przy kupowaniu piłkarzy.

To znaczy?

- Kiedy Wisła interesowała się Marcelo, do Brazylii przyjechał dyrektor sportowy Jacek Bednarz i oglądał go w kilku meczach. Zrobił świetny interes, bo to piłkarz, który miał świetną opinię wśród skautów. Dziś 22-letni obrońca jest wart ok. 3 mln euro. Ale ta sama Wisła zupełnie inaczej przeprowadziła transfer Beto. Każdy skaut w Brazylii powiedziałby panu, że to piłkarz, który w wieku 19 lat grał w reprezentacji juniorów, ale później zatrzymał się w rozwoju. Żeby takie rzeczy wiedzieć, trzeba piłkarza zobaczyć, popytać, spędzić trochę czasu w Brazylii. Wisła załatwiła sprawę na odległość i bardzo się zawiodła. Polskie kluby jak żadne inne specjalizują się za to w testach. Ładują piłkarza do samolotu i po 24 godzinach lotu wysyłają na trening. Często w środku zimy. Bez sensu.

Testy organizują także wielkie kluby

- Ale nie tylko na ich podstawie oceniają piłkarza. Wcześniej długo go obserwują, zaproszenie na testy jest ostatnim z wielu etapów, a nie pierwszym i ostatnim.

Działacz polskiego klubu powie panu, że nie stać go na utrzymywanie skauta w Brazylii.

- Wisłę, Legię i Lecha na pewno stać. O współpracy nie wspominając. Nie chodzi tylko o Brazylię. Świetnych piłkarzy można znaleźć w Wenezueli czy Paragwaju. Choć w polskiej lidze sprawdził się Hernan Rengifo, a dużo pożytku może być z Andersona Cueto, żaden klub, łącznie z Lechem, nie robi nic, by na stałe przeszukiwać tamtejsze rynki.

Ekstraklasę podbili Roger, Cantoro, Rengifo i Marcelo. Ale większość graczy z Ameryki Południowej furory nie zrobiła.

- Polacy korzystają z usług pseudoagentów, którzy w większości nie maja zielonego pojęcia o poziomie ekstraklasy. Im zależy na sprzedaniu piłkarzy, na których mogą zarobić. W nosie mają interes klubu. Skaut jest z klubem związany, więc musi znaleźć gracza o odpowiednich umiejętnościach w niezłej cenie.

W Polsce można usłyszeć, że rynek brazylijski jest tak dobrze spenetrowany, że nie mają czego szukać.

- Bzdura. Pan myśli, że na mecz II ligi brazylijskiej przychodzą skauci całej ligi holenderskiej, angielskiej, hiszpańskiej i siedzą sobie na głowach? Anderlecht jest jedynym klubem z Belgii, który ma tutaj skautów. Na meczach spotykam kolegów pracujących dla Manchesteru United, Arsenalu, Chelsea, Romy, PSV czy Bayernu. Dla Niemców pracują Giovane Elber i Paulo Sergio. Ale oni szukają piłkarzy, którzy od razu wskoczą do pierwszego składu, a za kilka lat będą wśród najlepszych na świecie. To nie z nimi ma ścigać się nasza ekstraklasa. Potencjalnych gwiazd polskiej ligi po brazylijskich boiskach biega sporo, żaden z nich nie ma szans na grę w MU. Przynajmniej od razu

Takich jak Roger?

- Zapewniam, że znalezienie piłkarza takiego formatu nie jest trudne. Ale polskim klubom oprócz kontaktów brakuje też cierpliwości. Poza geniuszami typu Alexandre'a Pato, który zachwycał skautów od 16. roku życia, większość brazylijskich piłkarzy trzeba przystosować do gry w Europie. Rok temu Anderlecht z mojego polecenia kupił Reynaldo i cały sezon w rezerwach uczył go gry. Od tego sezonu jest już w składzie pierwszej drużyny i wchodzi na kilka, kilkanaście minut. Dają mu czas, bo wiedzą, że to piłkarz z wielkimi możliwościami, który za kilka lat może być jednym z najlepszych na świecie. W Polsce żąda się od piłkarza, by tydzień po przyjeździe czarował jak Ronaldinho.

Jak w takim razie piłkarz trafia do Anderlechtu?

- Operacja trwa od trzech do dwunastu miesięcy i zaczyna się pół roku przed otwarciem okna transferowego. Od czterech miesięcy zajmuję się transferami styczniowymi. Chodzę na 40 meczów miesięcznie, tych obejrzanych na DVD i w telewizji nie zliczę. Jeśli piłkarz mi się spodoba, zaczynam działać.

Dzwoni pan do Belgii?

- Zanim to zrobię, oglądam go w 5-6 meczach. Robię wywiad środowiskowy. Muszę wiedzieć, jak piłkarz został wychowany, co mówią o nim koledzy, znajomi i trenerzy. Przede wszystkim jednak poznaje jego rodzinę. Od młodszego brata po babcię.

Dlaczego to takie ważne?

- Dojście do poziomu światowego w 90 procentach zależy od psychiki, a tę kształtuje wychowanie. Niektórzy piłkarze w kilka miesięcy zostają milionerami. Łatwo stracić grunt pod nogami. Proszę popatrzeć na Adriano, który kilka miesięcy temu zrezygnował z wielomilionowego kontraktu z Interem i wrócił do Brazylii. Dopóki żył jego ojciec, jeszcze sobie jakoś radził. Po jego śmierci wszystko się posypało.

Dlatego po śmierci ojca sprowadził do Mediolanu babcię?

- Szukał oparcia, ale prędzej czy później sam musiał się zmierzyć ze wszystkim. I przegrał. Zupełnie inaczej do kariery przygotowano Kakę. U niego fundament wytworzony w domu jest niebywale silny. Miał normalną rodzinę, która za młodu pilnowała, by się nie pogubił. Pewnie pomaga mu też wiara, ale to indywidualna sprawa. Dlatego za kilka lat Kaka będzie wymieniany jako jeden z najlepszych piłkarzy w historii, obok Zidane'a czy Maradony. Adriano nie ma już na to szans.

Czy zdarza się, że piłkarza z wysokimi umiejętnościami dyskwalifikuje wywiad środowiskowy?

- Jeśli widzę, że rodzina skupia się tylko na pieniądzach, a nie interesuje jej jego rozwój, pojawia się problem. Zatrudnienie takiego piłkarza to wielkie ryzyko. Nie da się opisać, pod jaką presją żyją zawodowi gracze. Są śledzeni 24 godziny na dobę, miliony ludzi patrzą na nich i oceniają. Dlatego w Anderlechcie psycholodzy uczą juniorów, jak radzić sobie z zainteresowaniem mediów, presją i uwielbieniem.

Co po wywiadzie środowiskowym?

- Do Brazylii przyjeżdża szef skautów. Zazwyczaj trzy razy do roku, chyba że zdarza się coś specjalnego.

Czyli gdy znajduje pan nowego Pelego...

- Przez trzy lata pracy dla Anderlechtu miałem jeden taki przypadek. Zobaczyłem Mauricio Alvesa i chwyciłem za telefon. Niestety, szybszy od Anderlechtu okazał się Villarreal. Hiszpanie zapłacili za niego 1,2 mln euro. To nowy Cristiano Ronaldo, wkrótce wypłynie.

W normalnych warunkach szef skautów ogląda 2-3 mecze piłkarzy, których polecałem.

Zdarza się, że nie zgadza się z pana wyborem?

- Pewnie. Dwa i pół roku temu polecałem Anderlechtowi Ramiresa. Belgowie stwierdzili, że nic z niego nie będzie. Kilka miesięcy temu Benfica zapłaciła za niego 7,5 mln euro. W czerwcu zdobył z Brazylią Puchar Konfederacji. Jego kolega z kadry Andre Santos dwa lata temu nie miał klubu. Mówiłem: "Bierzcie go w ciemno". Nie chcieli, bo nie mieli go gdzie zobaczyć. Latem Fenerbahce zapłaciło za niego 5 mln euro. Obie wpadki zdarzały się na początku współpracy z Anderlechtem. Dziś ufają mi na tyle, że pewnie następnego Andre Santosa, by wzięli.

Szef skautów akceptuje pana piłkarza. Co dzieje się dalej?

- Do pracy zabiera się dyrektor sportowy i trener, który decyduje, czy piłkarz jest mu potrzebny. Jeśli tak, do Brazylii przyjeżdża prezes i rozmawia o finansach.

A co jeśli do końca okna transferowego zostały trzy dni, a trzech lewych obrońców Anderlechtu leczy ciężkie kontuzje i następcę trzeba znaleźć na gwałt?

- Razem z dwoma współpracownikami odpowiedzialnymi za rynek brazylijski, co miesiąc sporządzamy raporty, w których umieszczamy po trzech graczy na każdej pozycji. Jeśli zdarza się sytuacja, o której pan mówi, Anderlecht ma kilkunastu kandydatów. Przecież oprócz nas takie raporty tworzą skauci z Argentyny, Urugwaju, Kamerunu, Europy Wschodniej, Skandynawii. Mam wyliczać dalej?

Czyli w każdym momencie na każdą pozycję Anderlecht ma 20 kandydatów. Jak często lista się zmienia?

- Co miesiąc. Wystarczy, że piłkarz przestaje się rozwijać, złapie poważną kontuzję lub zostanie sprzedany do Europy i zastępujemy go innym. Listą zarządza szef skautów. Oczywiście oprócz seniorów istnieje też lista juniorów i dzieci.

Co robi Anderlecht, jeśli znajdzie pan dziewięcioletniego geniusza?

- Coraz rzadziej klub decyduje się na przeniesienie rodziny do Brukseli. To stwarza problemy, bo rodzicom trzeba dać pracę, a rodzeństwo posłać do szkoły. Dlatego taki piłkarz zostaje umieszczony w filialnym klubie Anderlechtu w Brazylii. Po trzech miesiącach leci do Europy. Po następnych trzech wraca. I tak aż do skończenia 18 lat. Jeśli nadal w niego wierzą, proponują mu kontrakt.

Jak to się dzieje, że Brazylia co rok eksportuje kilkuset piłkarzy, a źródło nie wysycha?

- To wielki kraj, choć rozwijający się, wciąż bardzo biedny. Dzieciaki nie mają tak łatwego dostępu do internetu i playstation, więc kopią piłkę. Najczęściej kilkuletnią, którą grał starszy brat i zagra młodszy. To nie kwestia świetnej bazy czy trenerów. Gdyby w brazylijskich klubach były takie same warunki jak w Belgii, reprezentacja "Canarinhos" nigdy nie przegrałaby meczu.

Pamięta pan pierwszego piłkarza, który dzięki panu trafił do Europy?

- Dziesięć lat temu, gdy jeszcze nie miałem ze skautingiem nic wspólnego, poleciłem koledze agentowi 18-letniego Luisa Fabiano. Kilka tygodni później Brazylijczyk grał już w Rennes. Nie sprawdził się i wrócił do domu. Dopiero po paru latach okazało się, że miałem rację. Dziś Fabiano gra w Sevilli i pierwszej jedenastce reprezentacji Dungi.

Oprócz piłkarzy do Anderlechtu we współpracy z PZPN szuka pan także piłkarzy z polskimi korzeniami do gry w reprezentacji Polski.

- Na razie obserwuję pomocnika, który znajduje się w szerokiej kadrze U17 Brazylii oraz rodzeństwo - bramkarza i obrońcę z roczników 1991 i 1990. Lista nie jest imponująca, ale szukam dopiero od kilku miesięcy. Jestem przekonany, że coś z tego wyjdzie. Gdyby ktoś wcześniej zapytał, Luis Filipe Kasmirski z Deportivo La Coruna dziś grałby już w reprezentacji Polski.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Do góry
#3427066 - 28/09/2009 21:37 Re: do poczytania [Re: Baqu]
Donati Offline
Pooh-Bah

Meldunek: 25/08/2002
Postów: 1639
Skąd: BiałystOK
Polscy oriundi, czyli oni mogą pomóc naszej kadrze&#8230; ! cz. I



Oriundo (l.mn. oriundi) &#8211; piłkarz pochodzący z Ameryki Południowej, najczęściej mający włoskie korzenie i po naturalizacji występujący w reprezentacji Italii. (wiki)

Od przeszło 80 lat Włosi wyszukują w Ameryce Południowej piłkarzy o korzeniach sięgających swego kraju, dzięki czemu w historii kadry narodowej Italii możemy spotkać takie nazwiska jak Sivori, Schiaffino czy Altafini. Nie cierpiąc na nadmiar piłkarskich Einsteinów jest to doskonała droga dla polskiej reprezentacji, by w końcu zacząć się liczyć na świecie. W kategorii naszej kadry jednak pojęcie oriundi stosuję do wszystkich zawodników mających polskie korzenie &#8211; nie tylko grających w Ameryce Południowej.

Czas na akcję &#8220;polscy oriundi&#8221; jest znakomity, gdyż precedens został już utworzony w chwili powołania Ludovika Obraniaka. Ile dobrego do gry naszej kadry wniósł ten urodzony we Francji gracz widać było gołym okiem. Awansu co prawda wywalczyć nie pomógł, ale na pewno pokazał futbol, o jakim ciężko marzyć naszym ligowcom czy też rezerwowym z zagranicy. W tymże cyklu zaprezentuję kilku ciekawych graczy, także takich, o których w mediach jest cicho, a którzy mogliby pomóc Polsce sprawić niespodziankę podczas Euro 2012.

Aby jednak mieć odniesienie do tego, kim obecnie dysponujemy, przyjrzyjmy się liście graczy, jacy grali z orzełkiem na piersi w roku 2009 (w nawiasie wiek, klub i występy/bramki w kadrze w roku 2009):

Bramkarze:
Artur Boruc (29, Celtic, 5/0)
Łukasz Fabiański (24, Arsenal, 2/0)
Sebastian Przyrowski (28, Polonia W., 2/0)
Radosław Cierzniak (26, Korona, 1/0)
Łukasz Załuska (27, Celtic, 1/0)

Obrońcy:
Dariusz Dudka (26, Auxerre, 8/0)
Michał Żewłakow (33, Olympiakos, 7/0)
Bartosz Bosacki (34, Lech, 5/0)
Marcin Wasilewski (29, Anderlecht, 4/0)
Marcin Komorowski (25, Legia, 3/0)
Piotr Polczak (23, Cracovia, 2/0)
Jakub Wawrzyniak (26, Legia, 2/0)
Tomasz Jodłowiec (24, Polonia W., 2/0)
Jakub Rzeźniczak (23, Legia, 2/0)
Piotr Celeban (24, Śląsk, 1/0)
Seweryn Gancarczyk (28, Lech, 1/0)
Paweł Golański (27, Steaua, 1/0)

Pomocnicy:
Roger Guerreiro (27, AEK Ateny, 9/2)
Jacek Krzynówek (33, Hannover 96, 8/0)
Mariusz Lewandowski (30, Szachtar, 6/2)
Rafał Murawski (28, Rubin, 5/0)
Jakub Błaszczykowski (24, Borussia Dortmund, 5/0)
Łukasz Trałka (25, Polonia W., 4/0)
Wojciech Łobodziński (27, Wisła, 4/0)
Jakub Wilk (24, Lech, 3/0)
Ludovic Obraniak (25, Lille, 3/2)
Rafał Boguski (25, Wisła, 3/2)
Sławomir Peszko (24, Lech, 2/0)
Tomasz Bandrowski (25, Lech, 2/0)
Łukasz Garguła (28, Wisła, 1/0)
Maciej Małkowski (24, Bełchatów, 1/0)
Antoni Łukasiewicz (26, Śląsk, 1/0)

Napastnicy:
Robert Lewandowski (21, Lech, 8/1)
Euzebiusz Smolarek (28, bez klubu, 5/4)
Marek Saganowski (31, Southampton, 5/2)
Paweł Brożek (26, Wisła, 5/1)
Ireneusz Jeleń (28, Auxerre, 2/2)
Dawid Janczyk (22, Lokeren, 2/0)
Szymon Pawłowski (23, Zagłębie, 1/0)
Tomasz Zahorski (25, Górnik, 1/0)
Łukasz Sosin (32, Anorthosis, 1/0)

Łącznie: 41 graczy

Czterdziestu jeden zawodników wypróbowanych przez Leo Beenhakkera w roku 2009 nie potrafiło wywalczyć awansu do Mistrzostw Świata. Czas to zmienić. Zgodnie z obietnicą, prezentację potencjalnych oriundi zaczynamy od bramkarzy.

Bramkarze

Tu akurat na problemy narzekać nie możemy. Co by nie mówić o Arturze Borucu, to jeden z najlepszych bramkarzy w Europie, a kontuzjowany obecnie Łukasz Fabiański takowym lada moment się stanie. Jednak &#8211; jak wiadomo &#8211; od przybytku głowa nie boli. Zwłaszcza gdy mógłby w naszej bramce stać syn jednego z najlepszych bramkarzy wszech czasów. Nie wszyscy wiedzą, że słynny Peter Bolesław Schmeichel to syn Polaka oraz to, że do ósmego roku życia miał jedynie polskie obywatelstwo. Naturalnym jest więc to, że jego syn &#8211; Kasper Schmeichel &#8211; mógłby ubiegać się o polski paszport. Sytuacja analogiczna do Obraniaka. 22-letni obecnie golkiper zaliczył wszystkie etapy w karierze reprezentacyjnej jeśli chodzi o narodową kadrę Danii, jednak w seniorskiej drużynie jeszcze nie wystąpił. Od kilku lat uważany jest za jednego z najbardziej utalentowanych golkiperów Premiership, a Manchester City &#8211; w którym się młody bramkarz wychowywał &#8211; wypożyczał go co sezon do niższych lig, by nabierał doświadczenia. Z sezonu na sezon były to lepsze drużyny, aż trafił do szkockiego Falkirk, gdzie z miejsca stał się ulubieńcem kibiców. Po powrocie do Manchesteru jednak znów nie przebił się do wyjściowej jedenastki i ruszył na kolejne wypożyczenie. W tym roku pojawiła się jednak oferta wykupu Kaspera z The Citizens. Złożył ją klub Notts County, który ostatnio swe mocarstwowe ambicje podkreślił pozyskując legendarnego obrońcę &#8211; Sola Campbella. Póki co Notts jednak nie gra na miarę swych możliwości i zajmuje miejsce w środku tabeli.

Schmeichel na pewno nie wygryzłby ze składu Boruca i Fabiańskiego, a jego kandydatura może być tylko rozpatrywana w przypadku poważnej klęski żywiołowej. Warto także zaznaczyć, że pewne miejsce w bramce Burton Albion (ten sam poziom ligowy co Notts County) ma 20-letni Polak &#8211; Artur Krysiak, również wysoko oceniany przez miejscowych fachowców&#8230; Ciekawostka: w pojedynku Schmeichel &#8211; Krysiak padł wynik 1:1.

http://www.youtube.com/watch?v=4WstNHzEY9E Kasper Schmeichel

O ile 22-letni Schmeichel to też tak naprawdę melodia przyszłości, to jeszcze większa kariera rysuje się przed 18-letnim Guilherme Schelskim z Internacionalu Porto Alegre. Nazwisko tego brazylijskiego golkipera już zostało dostrzeżone przez portal football-talents.org, zgodnie z nazwą zajmujący się wynajdywaniem młodych talentów.

Konkluzja co do bramkarzy jak widać taka, że Boruca i Fabiańskiego do Euro 2012 raczej nie wyprze żaden z oriundi. Jednak w razie czego &#8211; można mieć wymienioną dwójkę na oku. Co prawda w Brazylii mamy jeszcze Roniego Visnoveskiego i Aleksa Jaroseskiego, ale są to zawodnicy grający w niższych ligach.

Na deser jeszcze jeden z być może naszych goleiros. Oto Ricardo Kaschensky Vilar, obecnie testowany przez Slavię Praga:

http://www.youtube.com/watch?v=-7Z8ws_zcEA



W następnym odcinku serii &#8220;Polscy oriundi&#8221; zaprezentuję kilku obrońców. Tam &#8211; w przeciwieństwie do bramkarzy &#8211; kłopotów bogactwa nie mamy.


Źródło: Underdog Football PL

Do góry
#3427068 - 28/09/2009 21:38 Re: do poczytania [Re: Donati]
Donati Offline
Pooh-Bah

Meldunek: 25/08/2002
Postów: 1639
Skąd: BiałystOK
Polscy oriundi, czyli oni mogą pomóc naszej kadrze&#8230; ! cz. II

Zgodnie z obietnicą, po zaprezentowaniu kilku bramkarzy z polskimi korzeniami, czas przejść do formacji, z którą chyba mamy największy obecnie problem: do obrony. Podstawowi defensorzy obecnej kadry podczas Euro 2012 będą mieli 37 (Bosacki), 36 (Żewłakow), 32 (Wasilewski) i 29 (Dudka) lat. O ile Wasyl oczywiście wyzdrowieje po kontuzji. Jeśli nie, mamy kolejnego zawodnika z klubu weterana &#8211; 31-letniego Gancarczyka. Faktem jest, że akurat wiek obrońcy Lecha, podobnie jak Dudki czy Wasilewskiego nie będzie aż tak zaawansowany jak na obrońcę. Następców Bosackiego i Żewłakowa jednak na polskich boiskach nie widać. Zresztą &#8211; może to i lepiej. Wszak nasi defensorzy na pewno nie należą do europejskiej czołówki.

Kto więc może nam pomóc w ramach akcji &#8220;polscy oriundi&#8221;? Pierwszym kandydatem na pewno jest Anselmo Vendrechovski Junior znany w Brazylii jako Juninho. Jest to czołowy piłkarz legendarnego brazylijskiego klubu Botafogo Rio de Janeiro. W tej drużynie występuje jako stoper, a co więcej &#8211; jest jej kapitanem. Który z naszych zawodników może się poszczycić taką funkcją pełnioną w uznanym zagranicznym klubie? Vendrechovski urodził się w Wenceslau Braz, w stanie Parana &#8211; miejscu, gdzie występuje największe skupisko Polonii. Jako potomek polskich imigrantów mógłby bez problemu starać się o nasz paszport i zatwierdzenie do gry z orzełkiem na piersi. Ten obecnie 27-letni zawodnik nie tylko świetnie broni, ale także jest przydatny w ofensywie, zwłaszcza przy stałych fragmentach gry. Dość dodać, że będąc obrońcą jest obecnie&#8230; drugim najlepszym strzelcem swojego klubu, ustępując jedynie Andre Limie. Żeby nie było tak kolorowo, trzeba oddać fakt, że nasz eksportowy towar w Campeonato Brasileiro to także zawodnik temperamentny, znany z kolekcjonowania żółtych kartoników.

Jak Juninho strzela z dystansu możecie zobaczyć tu (od 1:07):
http://www.youtube.com/watch?v=xDCun5zGnNQ

I jeszcze najpiękniejsza bramka wybrana przez internautów:
http://www.youtube.com/watch?v=VUmtVu-NDaU

O dwóch kolejnych zawodnikach nie ma co się rozpisywać, gdyż czynią to już inne media, a o jednym z nich wspomniał nawet ostatnio sam Stefan Majewski. Mowa o Sebastianie Boenischu, 22-letnim świeżo upieczonym mistrzu Europy w barwach młodzieżowej reprezentacji Niemiec. Ten urodzony w Gliwicach defensor póki co nie zadebiutował w drużynie seniorskiej naszych sąsiadów, więc jest nadal szansa, by grał dla Polski. Jedno, co przemawia na jego nie korzyść to to, że około rok temu odrzucił powołanie do polskiej młodzieżówki &#8211; mówiąc że jeśli Polska go chce to musi od razu dostać angaż do dorosłej kadry. Z jednej strony świadom jest swej wartości (jako podstawowy obrońca Werderu Brema &#8211; na pewno wyższej niż naszych obecnych kadrowiczów), z drugiej jednak takie traktowanie koszulki z orzełkiem może być złą wróżbą i powtórką z Wichniarka jeśli chodzi o stosunek do kadry. Sam trener Majewski jednak wyraził chęć powołania Boenischa, więc wkrótce pewnie przekonamy się, co z tego wyniknie.

A tak rok temu Boenisch wykluczał możliwość występów w polskiej kadrze:
http://www.youtube.com/watch?v=tBxZf_oGLSw

Drugim defensorem, o którym czasem można przeczytać w polskich mediach w kontekście wzmocnienia formacji obronnej reprezentacji Polski jest występujący w Deportivo La Coru&#241;a Filipe Luis Kasmirski. Ten grający na lewej flance zawodnik byłby wręcz idealnym remedium na nasze kłopoty i może w końcu nie musielibyśmy oglądać na tej pozycji Jacka Krzynówka. Problem jest jednak zasadniczy: otóż Kasmirski dostał propozycję gry zarówno w barwach Polski jak i Włoch. Z tym że&#8230; obie odrzucił, tłumacząc w wywiadzie bodajże dla &#8220;Dziennika&#8221;, że czuje się Brazylijczykiem i czeka na powołanie od Dungi. Jest jednak jedno &#8220;ale&#8221; &#8211; otóż na grę dla Polski podobno strasznie namawia go dziadek &#8211; pan Kazimierski &#8211; Polak który wyemigrował do Brazylii. Czy więc miłość do dziadka będzie wystarczającym powodem, dla którego Filipe mógłby wzmocnić naszą kadrę? Zobaczymy.

Jedna z wielu kompilacji Filipe:
http://www.youtube.com/watch?v=vrQvE440RcU

W polskiej prasie pojawiły się też pogłoski o dwóch Francuzach o polskich korzeniach, którzy mieliby podążyć śladem Ludovika Obraniaka: mowa o Laurencie Kościelnym oraz Damienie Perquisie. Defensorzy odpowiednio Lorient i Sochaux wyrażają podobno szczerą chęć występów w naszej kadrze, a Perquis rzekomo nawet swoje dzieci na Polaków chce wychować. Co by nie mówić &#8211; obaj są zawodnikami pierwszego składu czołowej europejskiej ligi jaką jest Ligue 1. Gdy jeszcze rok temu Kościelny występował na jej zapleczu &#8211; w barwach Tours &#8211; piłkarscy eksperci znad Sekwany pukali się w czoło jak taki zawodnik może marnować się w drugiej lidze. Obecnie nie tylko jest czołową postacią Lorient, ale także jednym z architektów doskonałej formy tej drużyny, która jak dotychczas na własnym stadionie nie odniosła porażki. Perquis natomiast ma większe doświadczenie pierwszoligowe, jednak jego notowania na obecną chwilę są ciut niższe niż Kościelnego. Warto też dodać, że &#8211; podobnie jak Vendrechovski &#8211; stoper Sochaux z lubością kolekcjonuje różnokolorowe kartoniki.

A tak Perquis strzela bramki głową po stałych fragmentach gry:
http://www.youtube.com/watch?v=A4v02C98kuE

Formacja defensywna Polski na Euro 2012: Kasmirski &#8211; Kościelny &#8211; Perquis &#8211; Vendrechovski? Czemu nie? Ale to nie koniec. Wśród obrońców naprawdę mamy w czym wybierać. W samej Ameryce Południowej można znaleźć jeszcze co najmniej kilku wartościowych graczy z polskimi korzeniami. Choćby podstawowy obrońca mocnej chilijskiej drużyny Santiago Morning &#8211; Alejandro Matias Kruchowski czy bramkostrzelny stoper boliwijskiego Oriente Petrolero &#8211; Juan Fernando Grabowski. Celowo nie wspominam tu o zawodnikach starszych, jak legenda argentyńskiej ekstraklasy Cristian Grabinski, gdyż po prostu czas, kiedy warto było ich powołać minął. A szkoda.

Co do Grabowskiego, to ktoś pokusił się o zrobienie dwuczęściowej kompilacji jego najlepszych zagrań defensywnych gdy jeszcze grał w Rosario Central (swoją drogą który z naszych obecnych kadrowiczów załapałby się do kadry &#8220;kolejarzy&#8221;? No który?). Pierwsza część poniżej:
http://www.youtube.com/watch?v=peDra449iXE

A druga tu:
http://www.youtube.com/watch?v=WzlIS81OQg4

Aby zakończyć temat południowoamerykański, zajrzyjmy jeszcze do Kolumbii. Tam w klubie który broni obecnie mistrzowskiego tytułu w wieku zaledwie 17 lat debiutował trzy lata temu pewien lewy obrońca &#8211; Jonathan Werpajoski. To nazwisko powinno coś mówić kibicom Polonii Warszawa, gdyż miał on być przez ten klub testowany przed obecnym sezonem. W 2006 roku z młodzieżową reprezentacją Kolumbii Werpajoski zdobył złoty medal na Igrzyskach Środkowoamerykańskich, jednak w seniorskiej kadrze &#8211; podobnie jak Manuel Arboleda &#8211; nie zagrał. Jako że nasza lewa strona obrony praktycznie nie istnieje, a widmo Krzynówka spędza sen z powiek wielu kibiców &#8211; może warto by spróbować 20-letniego defensora mistrza Kolumbii? Tak już naprawdę kończąc południowoamerykańskie propozycje, jest jeszcze obrońca Jagiellonii Białystok Thiago Rangel Cionek &#8211; stoper który bardzo chce grać z orzełkiem na piersi i &#8211; trzeba przyznać &#8211; jeśli będzie czynił nadal takie postępy jak ostatnio, ta perspektywa nie jest mu odległa&#8230;

Propozycją, która może wydawać się nieco egzotyczna, jest kandydatura Daniela Piórkowskiego. Ten 25-letni obrońca rozegrał 6 lat temu dwa spotkania w młodzieżowej reprezentacji Australii, jednak mając polskie korzenie nie stanowi to problemu. Jako gwiazda Melbourne Victory, rok temu miał oferty z klubów holenderskiej Eredivisie i niemieckiej Bundesligi, jednak ostatecznie transfer rozbił się o problemy administracyjne. Mówiąc krótko &#8211; Piórkowski nie dostał wizy. To też może być dla nas karta przetargowa &#8211; polski paszport umożliwiłby mu realizację marzeń o grze w Europie. Zamiast europejskich pucharów więc zdecydował się na przeprowadzkę do Newcastle Jets, które jednak notowało słabe rezultaty i od obecnego sezonu występuje w Gold Coast United. A cóż to za twór spytacie? Macie prawo nie wiedzieć &#8211; to nowy klub &#8211; założony przez Clive&#8217;a Palmera &#8211; najbogatszego człowieka w Queensland. Piórkowski nie był jedyną gwiazdą australijskiej A-League, jaką sprowadził. Bramki Gold Coast broni znany z&#8230; Juventusu Turyn Jess Vanstrattan, a partnerem Daniela w obronie jest były gracz Wisły &#8211; Michael Thwaite. Kapitanem drużyny zaś jest doskonale znany kibicom w Europie gwiazdor PSV Eindhoven Jason Čulina. Z takim składem Gold Coast United obecnie lideruje rozgrywkom A-League i zanosi się na to, iż Daniel Piórkowski zostanie wkrótce mistrzem Australii.

Co do melodii przyszłości wśród obrońców, trzeba przyglądać się niespełna 18-letniemu Timothée Kołodziejczakowi z Lyonu, który już zadebiutował w barwach pierwszej drużyny oraz blisko 21-letniemu Christianowi Dordzie z Borussii Mönchengladbach, który już rok temu rozegrał 7 spotkań w Bundeslidze. Obecnie niestety gra w drużynie rezerw.

Tak więc, jak widać, z obroną problemu mieć nie musimy. Byleby tylko nie trzymać się kurczowo oklepanych nazwisk. Na Euro 2012 naprawdę możemy mieć świetną defensywę: z Kościelnym, Perquisem, Vendrechovskim, Kasmirskim, Piórkowskim, Kołodziejczakiem i innymi zawodnikami, którzy na pewno przewyższają lub przewyższać będą w niedalekiej przyszłości Bosackiego czy Krzynówka.

Źródło: Underdog Football PL

Do góry
#3427070 - 28/09/2009 21:39 Re: do poczytania [Re: Donati]
Donati Offline
Pooh-Bah

Meldunek: 25/08/2002
Postów: 1639
Skąd: BiałystOK
Polscy oriundi, czyli oni mogą pomóc naszej kadrze&#8230; ! cz. III

Wczoraj w programie Cafe Futbol gościł Stefan Majewski, który próbował przekonać wszystkich, że powołanie asów ławek rezerwowych (Dudek), ligowych outsiderów (Polczak) czy testów w różnych klubach (Smolarek) to dobry pomysł, ale że broń Boże nie skreśla wyrzuconych za rzekome pijaństwo (jak spekulują media) Boruca, Żewłakowa, Dudki i Krzynówka. Cóż &#8211; liczyłem szczerze mówiąc że nowy selekcjoner choć słowem wspomni o rozmowie, którą niby miał odbyć, z Sebastianem Boenischem. Przeliczyłem się. O innych oriundi też nie było mowy. Stąd też potrzeba kontynuacji naszego cyklu. Dziś na warsztat idą pomocnicy.

Na pierwszy ogień idzie gracz, o którym nie wiem czy posiada polskie korzenie &#8211; ale on sam twierdzi, że owszem. Patrząc na miejsce urodzenia (Kurytyba) można mu dać kredyt zaufania. Około rok temu pomocnik wówczas Spartaka Moskwa, a obecnie Livorno &#8211; Mozart wyraził chęć gry w reprezentacji Polski. Patrząc na jego charakterystykę, miałby być alternatywą dla Mariusza Lewandowskiego, jednak tu pojawia się jedno &#8220;ale&#8221;: Brazylijczyk ma już 30 lat, więc podczas Euro 2012 miałby ich 33. Jak na defensywnego pomocnika nie jest to wiek emerytalny, ale co najmniej zaawansowany &#8211; owszem. Jedno jednak stanowi ogromną przewagę Mozarta nad innymi polskimi pomocnikami: póki co grywa on regularnie w Serie A, czego nie można powiedzieć o żadnym zawodniku kadry powołanej przez Majewskiego czy wcześniej Beenhakkera.

Tak Mozart strzela z dystansu:
http://www.youtube.com/watch?v=b_KEDau-hXU&feature=player_embedded

O ile polskie korzenie Mozarta póki co pozostają jedynie jego własną deklaracją, to w przypadku drugiego z kandydatów mamy na to dowód &#8211; urodził się w Sosnowcu. Mowa o Eugenie Polanskim, który jako dziecko z rodzicami wyemigrował za zachodnią granicę. Piłkarskie szlify zbierał w Borussii Mönchengladbach, gdzie wkrótce przedarł się do podstawowego składu. Co prawda ostatni sezon spędził w Hiszpanii &#8211; co jak na Niemca jest rzeczą dość dziwną &#8211; ale już w obecnych rozgrywkach ponownie biega po boiskach Bundesligi. Tym razem Polanski przywdziewa trykot Mainz. Jeśli chodzi o pozycję, na jakiej gra ten zawodnik, to &#8211; podobnie jak Mozart &#8211; jest defensywnym pomocnikiem, a więc alternatywą dla Lewandowskiego. Problem zaś z tym zawodnikiem jest zgoła inny. Otóż podobno przed Mistrzostwami Świata w Niemczech selekcjoner Paweł Janas próbował namówić go do gry w polskiej kadrze, ten jednak wybrał grę w niemieckiej młodzieżówce. Do dziś nie wystąpił jednak z czarnym orłem na piersi w kategorii seniorskiej, więc trener Majewski mógłby spróbować zrobić to, co nie udało się Janasowi&#8230; Pytanie tylko: czy chcielibyśmy takiego syna marnotrawnego w naszych barwach?

Kończąc temat defensywnych pomocników z Niemiec &#8211; w naszych barwach nie może zagrać Christoph Dabrowski, który na koncie ma występy w reprezentacji Niemiec &#8220;B&#8221;, co FIFA uznała za wystarczające przeciwwskazanie. Co do 30-letniego Sebastiana Schindzielorza zaś &#8211; zawodnik rezerw Wolfsburga nie byłby raczej wzmocnieniem naszej kadry. Z tego samego powodu też nie ma sensu brać pod uwagę 26-letniego Davida Zajasa z Bochum oraz 24-letniego Adama Bodzka, który regularnie grywa w MSV Duisburg &#8211; ale to przecież zaledwie 2. Bundesliga.

Co do nadziei na przyszłość &#8211; na pewno należy brać pod uwagę jednokrotnego reprezentanta australijskiej młodzieżówki (ma na koncie też jedno powołanie do kadry &#8220;A&#8221;, jednak nie wszedł na boisko) &#8211; Jamesa Wesolowskiego. Zawodnik ten już trzy lata temu, mając 19 lat, wywalczył sobie miejsce w pierwszym składzie występującego w drugiej lidze angielskiej Leicester City. Ostatnio co prawda je stracił z powodu serii bardzo poważnych kontuzji, ale obecnie dzielnie radzi sobie na wypożyczeniach do klubów szkockiej ekstraklasy.

W rezerwach Borussii Dortmund (3. Bundesliga) występuje z kolei regularnie 20-letni Marcus Piossek, gdzie partneruje zaklepanemu już dla Polski Sebastianowi Tyrale. Piossek nie jest zresztą jedynym zawodnikiem o polskich korzeniach w tej drużynie. Mamy tu także 22-letniego Michaela Oscislawskiego oraz 19-letniego Marcela Kandziorę. Zwłaszcza ten drugi robi ostatnio w Dortmundzie furorę &#8211; w pięciu meczach strzelił już dwie bramki.

W Brazylii nie mamy zbyt wielu pomocników o polskich korzeniach, a większość z nich gra w niższych ligach. Nadzieją na przyszłe lata może być Ricardo Dzioba z Figueirense, ale aby jego kandydatura mogła być brana pod uwagę, musi przede wszystkim zacząć grać w pierwszej drużynie. Póki co ten dwudziestolatek grywa jedynie w rezerwach. W Ameryce Północnej zaś mamy całkiem dobrego defensywnego pomocnika &#8211; Jeffa Larentowicza, grającego regularnie w MLS, w barwach New England Revolution. Zasłynął tam przede wszystkim z pewnej bramki, dzięki której zyskał pseudonim &#8220;Rudy Ninja&#8221;. Oto i ona:
http://www.youtube.com/watch?v=vkfaVRcsQXI

Jak można łatwo zauważyć &#8211; ogromna większość tych zawodników to piłkarze defensywni. Rzeczywiście, wśród bardziej kreatywnie nastawionych graczy panuje posucha. Na przykład prawoskrzydłowy Timo Waslikowski, który nieźle rokował na przyszłość, nie zdołał się jednak przebić do składu Freiburga i obecnie gra w piątej lidze.

Największą spośród ofensywnych graczy szansą dla polskiej reprezentacji może być zaś Johnny Szłykowicz &#8211; syn byłego piłkarza Zagłębia Wałbrzych &#8211; Zbigniewa. Szłykowicz urodził się we Francji 29 lat temu, a w ubiegłym roku był podstawowym graczem Neuchâtelu Xamax. Od obecnego sezonu miał bronić barw Lausanne Sports, jednak klub rozwiązał z nim kontrakt i obecnie pozostaje bez klubu. Oczywiście w obecnej sytuacji &#8211; podobnie jak Euzebiusz Smolarek &#8211; nie powinien móc liczyć na powołanie, to jednak zapewne wkrótce trafi do któregoś z francuskich lub szwajcarskich klubów i temat Szłykowicza będzie mógł powrócić. Co do charakterystyki, to jest to lewonożny zawodnik, który może grać jako ofensywny pomocnik, bądź lewoskrzydłowy. Nie jest to na pewno gracz lepszy niż Ludovic Obraniak, jednak w przypadku potrzeby niezłego ofensywnego gracza można by się tym zawodnikiem zainteresować.

Nie możemy zapomnieć też o Żydach, którzy przecież są nieodłącznym elementem historii naszego kraju. Otóż Polskich przodków ma były młodzieżowy reprezentant Izraela &#8211; 19-letni Gil Blumstein. To o tyle ciekawy gracz, że już w wieku 14 lat trenował w hiszpańskim Villarrealu, a następnie w belgijskim KAA Gent. Obecnie jest zawodnikiem Hapoelu Be&#8217;er Szewa, w którym wczorajszym meczem przeciwko Maccabi Petach Tikwa zadebiutował w seniorskiej piłce. To na pewno ciekawy zawodnik, na którego trzeba mieć oko w kontekście Euro 2012.

W drugiej lidze argentyńskiej pewne miejsce w składzie Quilmes ma zaś 22-letni Enzo Kalinski i walczy z tym klubem o awans do elity. Ten zawodnik już rok temu był na celowniku PZPN, o czym informował w wywiadzie dla &#8220;Dziennika&#8221; szef scoutingu Maciej Chorążyk. Miejmy nadzieję, że Enzo nadal jest pod stałą obserwacją. Oby nie podążył drogą innego z naszych oriundi &#8211; Sebastiana Wrobleskiego, który za młodu miał być gwiazdą Estudiantes La Plata, a obecnie tuła się po niższych ligach portugalskich.

Jak widać gołym okiem &#8211; w drugiej linii potencjalnych wzmocnień jest o wiele mniej niż w defensywie. Jeśli już, to moglibyśmy znaleźć alternatywę dla Mariusza Lewandowskiego, na ofensywne pozycje zaś pozostają nam melodie przyszłości. Brak też atrakcyjnych dla naszej kadry skrzydłowych, jednak jeśli w dobrej formie będą Jakub Błaszczykowski oraz zdobyty już przez PZPN dla naszej kadry Ludovic Obraniak &#8211; nie ma powodu do zmartwienia.

Źródło: Underdog Football PL

Do góry
#3427316 - 28/09/2009 23:17 Re: do poczytania [Re: Donati]
Vami Offline
enthusiast

Meldunek: 11/12/2004
Postów: 398
Miło, że ktoś tu wkleja moje opracowania. Wypadałoby jednak podać pełny link wink

To i więcej dostępne tu: http://underdogfootball.wordpress.com

Do góry
#3432003 - 01/10/2009 04:34 Re: do poczytania [Re: Vami]
forty Online   karty


Meldunek: 14/05/2001
Postów: 30432
Skąd: Brama
Dariusz Wdowczyk, który został skazany na trzy lata więzienia w zawieszeniu za korupcję, przeprosił w telewizyjnym programie "Tomasz Lis na żywo" swoją rodzinę. To wcześniej tego nie zrobił?

Wdowczyk długo unikał kontaktów z mediami, przebąkiwał tylko, że kiedyś powie coś więcej na temat oskarżeń, które padły pod jego adresem, no i teraz, gdy znalazł się w studiu przed kamerą i mikrofonem, zdobył się zaledwie na przeprosiny najbliższych.
Ktoś powie, że czepiam się faceta, który wiele przeszedł i który już dostał za swoje i w mediach, i w prokuraturze, i na końcu w sądzie. Może rzeczywiście jestem przesadnie krytyczny, ale nie zmienia to faktu, że Wdowczyk występem w programie Tomasza Lisa nie poprawił swoich notowań na mojej liście rankingowej. Nie spodziewałem się oczywiście, że były reprezentant kraju sypnie szczegółami na temat korupcji w polskiej piłce. Liczyłem jednak, że się pokaja i sam sobie wyznaczy pokutę. Tylko w ten sposób człowiek, który się potknął, może próbować wrócić do grona ludzi uczciwych. Występ telewizyjny mógłby być znakomitą ku temu okazją.
Tymczasem pan Dariusz próbował zbagatelizować swoje czyny. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Opowiadał dyrdymały na temat presji wyniku, jaką odczuwał, gdy pracował jako trener w Koronie Kielce. Dodał, że w środowisku piłkarskim nikt się nie spodziewał, iż korupcja zacznie być ścigana z taką determinacją. Innymi słowy, każdy z tych ludzi, którzy przez lata ustawiali mecze, liczył na bezkarność. Z tego, co Wdowczyk mówił w poniedziałek w telewizji, wynika niezbicie, iż dla niego tragedią nie jest to, że popełnił przestępstwo, ale to, że został osądzony i skazany. To nic nowego, tak rozumuje większość ludzi, którzy wchodzą w konflikt z prawem.
Gość programu Tomasza Lisa wyznał, że chciałby kiedyś wrócić do pracy w piłce nożnej. Prędzej czy później tak pewnie się stanie, choć nie brak głosów, by obłożyć Wdowczyka dożywotnim zakazem działania w futbolu. Jestem przeciwny tak drastycznym karom. Każdy ma prawo do odkupienia win, a przecież byłemu trenerowi Korony Kielce trudno się równać ze słynnym reżyserem filmowym ściganym przez amerykańskim wymiar sprawiedliwości od kilkudziesięciu lat. Tylko jak miałoby owo grzechów odkupienie wyglądać w przypadku Dariusza Wdowczyka? Może w ramach pokuty powinien objąć reprezentację Polski po Leo Beenhakkerze?
A Fąfara

Do góry
#3432506 - 01/10/2009 17:09 Re: do poczytania [Re: forty]
Baqu Offline
Carpal Tunnel

Meldunek: 28/09/2004
Postów: 26931
Skąd: ‎Mindfields
Wpływowi politycy i afera hazardowa

Operacja &#8222;Black Jack&#8221;. CBA sprawdzało, kto lobbował na rzecz firm hazardowych. Śledztwu zaszkodził przeciek
&#8222;Rz&#8221; ujawnia kulisy afery, o której Centralne Biuro Antykorupcyjne poinformowało prezydenta, premiera, władze Sejmu i Senatu. W piśmie do nich ostrzegło, że budżet państwa mógł stracić 469 mln zł na zmianach w tzw. ustawie hazardowej.

Jak ustaliliśmy, w sprawę zamieszani są czołowi politycy PO: szef Klubu PO Zbigniew Chlebowski i minister sportu Mirosław Drzewiecki. Mieli lobbować w interesie firm hazardowych. To nie koniec: CBA zaalarmowało prezydenta o przecieku, który nastąpił po tym, jak Biuro powiadomiło o aferze premiera Donalda Tuska.

Jak CBA trafiło na trop afery? Badając inną sprawę korupcyjną, agenci Biura zorientowali się, że dwaj biznesmeni z Dolnego Śląska: Ryszard Sobiesiak i Jan Kosek próbują załatwić korzystne dla swoich firm zapisy nowelizacji ustawy hazardowej. 23 marca 2009 r. CBA rozpoczęło operację &#8222;Black Jack&#8221;.

Sobiesiakowi i Koskowi założono podsłuchy telefoniczne. Okazało się, że biznesmeni byli w stałym kontakcie z Chlebowskim i Drzewieckim. Odbyli też z nimi kilkanaście spotkań.

Chlebowski kieruje w Sejmie Komisją Finansów Publicznych, do której trafiłaby ustawa hazardowa. A kierowane przez Drzewieckiego Ministerstwo Sportu odpowiada za przygotowania do Euro 2012 &#8211; a na ten cel miały być przeznaczone pieniądze z dodatkowej daniny (zwanej dopłatą) nałożonej na firmy hazardowe. Wpływy do budżetu miały wynieść 469 mln zł.

W podsłuchanych przez CBA rozmowach biznesmeni naciskali na polityków PO, by ci załatwili usunięcie dopłat z projektu ustawy. &#8222;Rz&#8221; ujawnia, co mówili o tym Chlebowski i Drzewiecki. &#8211; Na 90 procent, Rysiu, że załatwimy. Tam walczę, nie jest łatwo &#8211; mówił Chlebowski Sobiesiakowi. &#8211; Biegam z tym sam, blokuję sprawę tych dopłat od roku. To wyłącznie moja zasługa &#8211; zapewniał innym razem.

W maju 2009 r. Drzewiecki napisał do wiceministra finansów odpowiedzialnego za ustawę, że w związku ze zmianą planów inwestycji przed Euro 2012, pieniądze z dopłat nie będą potrzebne. Resort wykreślił więc dopłaty z projektu nowelizacji.

12 sierpnia 2009 r. szef CBA informuje o sprawie premiera Tuska, prosząc o zachowanie &#8222;najwyższej ostrożności przy udostępnianiu załączonych materiałów osobom trzecim&#8221;. Dwa tygodnie później biznesmeni wpadli w panikę. Sobiesiak informuje Koska, że interesuje się nimi CBA. Po tym ich kontakty się urywają. 12 września szef CBA informuje o domniemanym przecieku premiera. 18 września ta wiadomość trafia do Lecha Kaczyńskiego.

Zbigniew Chlebowski mówi &#8222;Rz&#8221;, że zna obu biznesmenów, ale nie lobbował na ich korzyść.


http://www.rp.pl/artykul/2,371208_Wplywowi_politycy_i_afera_hazardowa.html

Do góry
#3440975 - 05/10/2009 06:40 Re: do poczytania [Re: Baqu]
Baqu Offline
Carpal Tunnel

Meldunek: 28/09/2004
Postów: 26931
Skąd: ‎Mindfields
Bukmacherzy nie ufają hokeistom



Nikt nikogo za rękę nie złapał, ale hokej i tak jest obecnie na cenzurowanym firm bukmacherskich. - Bieda zawsze jest czynnikiem, który rodzi korupcję - podkreśla Wojciech Sodzawiczny, analityk "Fortuny". Hokejowi działacze sami się zastanawiali, czy nie poprosić bukmacherów, by ci wycofali ich dyscyplinę z oferty!

- Czescy hokeiści, którzy zarabiają na życie w Polsce, często do nas zaglądają. Typują też mecze swoich drużyn. I wiesz, co wtedy robię? Kopiuję ich kupon i puszczam jako swój. Nigdy się nie mylą - opowiadał jednemu z moich znajomych pracownik czeskiego biura bukmacherskiego.

Okazuje się, że polskie firmy bukmacherskie stronią od hokeja. - Jest jedyną ważną grą zespołową, której nie mamy w swojej ofercie - przyznaje Sodzawiczny. - Przed sezonem - zresztą jak przed każdym - zastanawialiśmy się, czy jednak nie wykupić licencji od Polskiego Związku Hokeja na Lodzie. Realia jednak nie zachęcały. Kluby długo nie potrafiły się dogadać ze związkiem w sprawie systemu rozgrywek. Naprzód Janów z powodu kłopotów finansowych w ogóle wycofał się z rywalizacji [potem jednak zgłosił się do ligi]. Gdy w danej dyscyplinie brakuje pieniędzy, to zawsze jest sygnał, że znajdą się nieuczciwi, którzy będą chcieli dorobić na boku - uważa Sodzawiczny.

było wzburzone. Podejrzenia padły na spotkanie Cracovia - Naprzód, wygrane nieoczekiwanie przez zespół z Janowa. - Słyszałem, że zawodnicy obstawili mecz w Austrii czy na Słowacji. Nie wierzę w to. To się po prostu zdarza. Jak Piast Gliwice przegrywa z Koroną Kielce, chociaż wcześniej pewnie prowadził 2:0, to też jest przekręt? Taki jest sport - mówi Adam Bernat, prezes sosnowieckiego Zagłębia. Karol Pawlik, dyrektor tyskiego GKS-u, zdradza jednak, że hokejowi działacze sami się zastanawiał, czy nie poprosić bukmacherów, by ci wycofali hokej z oferty! - Na nasz zespół nigdy nie padł cień podejrzenia, ale nie da się ukryć, że niestabilne finanse sprzyjają takim pokusom - mówi.

- Jeżeli zawodnik może zagrać przeciwko własnej drużynie i dzięki jednemu kuponowi zyskać tyle, ile zarabia w klubie przez miesiąc, to niebezpieczeństwo ustawienia meczu będzie istniało zawsze. Rada jest jedna: silny sponsor, telewizja, mocne kluby, i wtedy hokej wróci do nasze oferty - mówi Sodzawiczny.

Bardziej przychylne hokejowi są firmy bukmacherskie działające w internecie. Spotkania ekstraligi ma w swojej ofercie m.in. Bet-at-home.com. - W niemal każdej dyscyplinie mają miejsce sytuacje, które są dalekie od zasad fair play. To jednak raczej margines, który nie ma wpływu na sposób postrzegania dyscypliny. Hokej zajmuje wśród naszych graczy czołowe miejsce. Mamy pewne rozwiązania, które automatycznie wyłapują nieuczciwych graczy. 99,99 proc. naszych klientów to uczciwi ludzie, którzy grają dla przyjemności i emocji - podkreśla pracownik firmy Robert Raszczyk.

Hokejowa afera z obstawianiem wyników meczu wybuchła dotąd tylko raz. W 2003 roku GKS Katowice, który był wtedy wicemistrzem Polski, przegrał sensacyjnie ze słabeuszem z Opola. W Katowicach brakowało wtedy pieniędzy, więc część zawodników miała obstawić wynik przeciwko sobie. Daniel Wolanin, który stał wtedy w bramce GKS-u, opowiedział "Gazecie" o kulisach: "Coś złego zaczęło się dziać w trzeciej tercji, kiedy podjechał do mnie Adrian Labryga i powiedział, że mam puścić dwie bramki. Najpierw pomyślałem, że to żart. Kiedy jednak spojrzałem na jego twarz i usłyszałem, że polecą głowy, a komuś może się coś stać, to już wiedziałem, że to jest poważne. To zabrzmiało jak groźba. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Zjechać z lodu? Podjechać do trenera i o wszystkim mu opowiedzieć? Nie potrafiłem ukryć zdenerwowania. Później podjeżdżali do mnie jeszcze inni zawodnicy. Wśród nich był Marcin Słodczyk, ale byłem tak zdenerwowany, że zupełnie nie pamiętam, co dokładnie wtedy mówił. Wiem tylko, że chodziło o puszczenie bramki". To właśnie wtedy hokej wypadł z oferty większość firm bukmacherskich. Zawodnicy, których nazwiska wiązano wtedy z aferą: Labryga, Słodczyk i Rober Grobarczyk, nigdy nie przyznali się do winy i grają w hokeja do dziś. Wolanin zniknął z polskich lodowisk, ponoć wyjechał za granicę.

Do góry
#3448923 - 10/10/2009 05:07 Re: do poczytania [Re: Baqu]
forty Online   karty


Meldunek: 14/05/2001
Postów: 30432
Skąd: Brama
Wszystko czego dowiedzieliśmy się dotąd o tzw. aferze hazardowej zdaje się być zawieszone w pewnej empirycznej próżni, nieprzeniknionej dla zwykłego śmiertelnika. Zachowania głównych bohaterów, ich reakcje i intencje będą tylko sensacyjnie brzmiącym wątkiem, jeśli nie spróbujemy dowiedzieć się, jakie jest prawdziwe podłoże tej sprawy, jakiego środowiska dotyczy oraz czyje i jak wielkie interesy są w niej rozgrywane.

Dopiero dotarcie do faktów i ukazanie niektórych aktywnych postaci rynku hazardowego, pozwoli dostrzec czym naprawdę jest ta afera, czyje interesy strzegą jej tajemnic i z kim, w rzeczywistości politycy Platformy utrzymywali serdeczne kontakty.

Warto na początek cofnąć się do roku 2003, gdy Sejm znowelizował obowiązującą od 1992 roku ustawę o grach losowych i zakładach wzajemnych. To wówczas tzw. automaty o niskich wygranych zostały uznane za "urządzenia rozrywkowe". Od tego też czasu, tradycyjny "jednoręki bandyta"; mógł stać jedynie w koncesjonowanym kasynie lub salonie gier, choć samo";urządzenie rozrywkowe&"; można już było postawić w barze, sklepie, na stacji benzynowej ; czyli niemal w każdym miejscu, z wyjątkiem obszaru położonego bliżej niż sto metrów od szkoły lub kościoła. Posłowie uprościli wówczas metodę opodatkowania takich urządzeń. Odtąd, za jedną maszynę operator płacił miesięcznie 180 euro podatku, niezależnie od obrotu, a podatek od jednorękiego bandyty ; w kasynie wynosił 45 procent tego, co w maszynie zostawią gracze. W ustawie z 2003 roku pojawiły się też obwarowania. Właścicielami automatów mogli zostać jedynie koncesjonowani operatorzy (właściciele stacji benzynowych czy punktów gastronomicznych tylko wynajmowali im miejsce). Każde nowe urządzenie musiało przejść kontrolę przeprowadzoną przez specjalistów wyznaczonych przez Ministerstwo Finansów. Ściśle określona została także definicja automatu o niskiej wygranej. Jedna gra/jeden zakład na takim urządzeniu nie może kosztować więcej niż siedem eurocentów a jednorazowa wygrana nie może wynieść więcej niż 15 euro. Nowelizacja z 2003 roku wprowadzała także 10-procentową dopłatę do loterii pieniężnych (wcześniej loterie nie były objęte dopłatami) oraz zwiększała dopłatę do stawki w grach liczbowych z 20 do 25 procent.

Wydawało się, że rynek drobnego hazardu udało się ucywilizować. Automaty działały w większości legalnie, a ich właściciele płacili podatki. Operatorzy automatów ( a jest w całym kraju 35 takich firm) zdobywali prestiżowe nagrody biznesowe, chwalili się działalnością charytatywną, stali się szacownymi biznesmenami. Warto pamiętać, że rynek hazardowy generuje ogromne pieniądze. W całym kraju jest obecnie blisko 45 tysięcy maszyn, do których gracze wrzucili w ubiegłym roku 8,5 miliarda złotych. Wygrane to około 80 % tej kwoty. A to oznacza, że przychody branży wyniosły około 1,6 miliarda złotych. Ubiegłoroczne wpływy z samych podatków od maszyn wyniosły ponad 300 milionów złotych, nie licząc podatku VAT i dochodowego.

Nie przypadkiem więc, jedną z pierwszych inicjatyw rządu Donalda Tuska było rozpoczęcie na początku 2008 roku prac nad nowelizacją ustawy o grach i zakładach wzajemnych
. O ile w wielu innych dziedzinach życia publicznego Platforma nie wykazywała nadmiernej aktywności - o tyle, w tym obszarze prowadzono bardzo intensywne prace. Zapowiadał się zatem nowy podział ogromnego tortu dochodów, płynących z gier hazardowych. Zmiany we władzach Totalizatora Sportowego (o czym będę jeszcze pisał) oraz pierwsze projekty nowelizacji, w których proponowano zniesienie limitów ograniczających możliwość otwierania nowych kasyn i salonów gier, świadczyły, że Platforma doskonale rozumie gdzie należy szukać naprawdę dużych pieniędzy.

Ponieważ branża hazardowa traktowana jest przez państwo jako źródło łatwego dochodu, chaos legislacyjny był zawsze na rękę urzędnikom, którzy mogli w każdej chwili zaproponować kolejną zmianę prawną mającą na celu uzyskanie dodatkowych przychodów budżetowych, w sytuacji gdyby taka nagła potrzeba się pojawiła. Prace nad nowelizacją trwały więc od początku rządów obecnej koalicji. Powstało 5 czy 6 projektów, z których żaden nie mógł zadowolić wszystkich uczestników rynku hazardowego.

Na tym polu bowiem, ścierają się interesy monopolu państwowego z prywatnymi firmami. Dla tych ostatnich, śmiertelnym zagrożeniem jest pozycja Totalizatora Sportowego oraz wprowadzenie do Polski tzw. wideoloterii czyli systemu automatów połączonych w sieć, które umożliwiają uzyskiwanie wielomilionowych wygranych. Sposób w jaki planuje się wprowadzić wideoloterie, objęte monopolem państwowym z góry wyeliminuje na tym rynku jakąkolwiek konkurencję i umożliwi szeroki dostęp do tzw. ostrego hazardu. Drugim zagrożeniem dla tradycyjnych kasyn i salonów gier jest hazard internetowy. Tu dochodzi do konfliktu interesów firm hazardowych, działających na polskim rynku z firmami zagranicznymi, które poprzez Internet oferują coraz szersze usługi - jak zawieranie zakładów wzajemnych, korzystanie z elektronicznych kasyn czy uczestniczenie w turniejach pokerowych. Zgodnie z prawem, internetowy hazard jest nielegalny, ale ani Ministerstwo Finansów, ani organa ścigania nie robią nic, by poradzić sobie z tym problemem.

O tych wszystkich uwarunkowaniach warto pamiętać, gdy chcemy dostrzec tło zdarzeń związanych z aferą hazardową.

Nie może też dziwić, że jednym z głównych rozgrywających sprawy rynku hazardowego jest zawsze Ministerstwo Finansów. Mogłoby się wydawać, że całkowicie naturalną rolą fiskusa jest dbałość o wpływy do budżetu i prowadzenie takiej polityki, która zagwarantuje państwu wzrost tych wpływów. Jak jednak pokazuje praktyka ; nie zawsze jest to tak oczywiste, a w tej sprawie niektóre zachowania i sytuacje mogą świadczyć o czymś zgoła przeciwnym.

Spróbujmy przyjrzeć się pewnemu zdarzeniu z kwietnia bieżącego roku ; głównie dlatego, że związane z nim okoliczności pozwalają głębiej dostrzec prawdziwe oblicze afery hazardowej, niż czynią to teoretyczne analizy.

3 kwietnia 2009 roku, dokładnie o godzinie 14, ponad pięciuset funkcjonariuszy Centralnego Biura Śledczego przypuściło szturm na sto barów i stacji benzynowych w 13 województwach. Na polecenie prokuratury w Białymstoku policjanci skonfiskowali wówczas 300 automatów do gier hazardowych. ; To była jedna z najbardziej skomplikowanych operacji ostatnich lat ; stwierdził rzecznik prasowy policji. Warto dodać, że tego rodzaju operacje przeprowadzano również w latach ubiegłych.

Tegoroczna akcja miała być efektem dochodzenia prowadzonego od czerwca zeszłego roku przez Prokuraturę Apelacyjną w Białymstoku. Według prokuratury istniało podejrzenie, że automaty wypłacają zbyt duże wygrane (niezgodne z ustawą o grach losowych, która dopuszcza wygraną nie wyższą niż równowartość 15 euro), bo operatorzy zmieniają oprogramowanie ;jednorękich bandytów ;. A to oznacza, że automaty powinny być wyżej opodatkowane - tak jak w kasynie.

Natychmiast po akcji CBŚ pojawiły się protesty przedstawicieli Izby Gospodarczej Producentów i Operatorów Urządzeń Rozrywkowych, którzy działania te określili jako spisek, mający na celu ;wyparcie ich z rynku na rzecz potężnej firmy Gtech, która obsługuje Totalizator Sportowy i zatrudnia sztab PR-owców i lobbystów ;.

Izba żaliła się na prześladowania ze strony administracji państwowej, a według jej prezesa - Stanisława Matuszewskiego &#8222;chodzi o zniszczenie rynku automatów, który został stworzony przez polskie firmy i wpłacił do budżetu państwa za 2008 r. ok. 1 mld zł podatku&#8221;. Powstałą lukę miałaby wypełnić firma Gtech, która chce uruchomić w Polsce wideoloterie ; jako konkurencję dla jednorękich bandytów. Zanim jednak Gtech i Totalizator Sportowy uruchomią wideoloterie, musi zostać zmienione w Polsce prawo. Właśnie temu ; zdaniem prezesa Matuszewskiego - ma służyć nowelizacja ustawy o grach losowych, przygotowywana przez Ministerstwo Finansów. Zdaniem Izby, na kształt tej ustawy wpływa Gtech - oczerniając właścicieli ;jednorękich bandytów ; za pomocą manipulowania mediami z jednej strony i lobbingiem w ministerstwie i parlamencie - z drugiej.

Do tych zarzutów odniósł się wówczas Jacek Kierat
- prezes Gtech Polska. Według niego, uruchomienie wideoloterii w Polsce zależy tylko i wyłącznie od Skarbu Państwa, który ma monopol loteryjny. Na temat zarzutów wpływania na powstawanie nowej ustawy o grach losowych, prezes Gtech powiedział "Działania lobbingowe firmy Gtech prowadzone w Ministerstwie Finansów, są w pełni zgodne z Ustawą o Działalności Lobbingowej, a celem firmy Gtech jest informowanie administracji państwowej o rozwiązaniach, jakie funkcjonują na świecie w dziedzinie gier hazardowych& ;.

Do tego, istotnego wątku sprawy warto będzie jeszcze powrócić, gdy spróbuję omówić kwestie związane z lobbingiem, teraz jednak chciałbym zwrócić szczególną uwagę na pewien incydent, związany z kwietniową operacją CBŚ .

Oto na dzień przed tą spektakularną akcją, niektórzy operatorzy automatów do gier o niskich wygranych otrzymali smsa następującej treści:

"Informujemy, że w związku ze zmianą przepisów od dnia jutrzejszego planowane są kontrole na terenie całego kraju. Proszę przygotować punkty i automaty do kontroli (oznakowanie automatów, regulaminy, informacja o zakazie gry do lat 18) Automaty mogą być w trakcie kontroli testowane. Wszelkie nieprawidłowoś.ci mogą skutkować zabezpieczeniem automatu wraz z zawartością"

Autorem tego ostrzeżenia była spółka Fortuna.

;Standardy etyczne są istotnym elementem prowadzenia działalności przez firmę Fortuna Sp. z o.o. Zachowanie norm moralnych podczas działań Spółki kreuje atmosferę zaufania i szacunku oraz wpływa na poziom świadczonych usług. [...] Naszą misją jest dalsze rozwijanie firmy w sposób uczciwy I rzetelny. W ramach naszej działalności chcemy oferować ciekawą formę rozrywki przy jednoczesnym zapewnieniu najwyższego poziomu bezpieczeństwa ;.

;Osoby dobrze znające działania Fortuny, mówią, że decyduje o nich Sławomir J. Nazywają go niebezpiecznym człowiekiem, który pieniądze na rozruch interesu zdobył w niezbyt legalny sposób. Prokuratura w Białymstoku oskarżyła Sławomira J. o kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą, korumpowanie urzędników i organizowanie nielegalnego hazardu. - To człowiek, który odniósł sukces i nie będąc ani prezesem ani oficjalnie właścicielem zarabia olbrzymie pieniądze ; mówi Tadeusz, były współpracownik Sławomira J. ; Ale jeśli ktoś wie, jakimi metodami do tego dochodzi, to rękami i nogami będzie się bronił przed jakimikolwiek z nim kontaktami& ;.

Te dwa cytaty dotyczą tej samej firmy. Pierwszy pochodzi z ;kodeksu etycznego&#8221; spółki Fortuna z maja 2009. Drugi ; to fragment reportażu dziennikarzy TVN, którzy tej ostródzkiej firmie poświęcili w 2009 roku kilka programów.

Fortuna prowadzi punkty i salony gier, we wszystkich województwach.
Do lokali, takich jak bary, stacje benzynowe czy saloniki gier wstawia maszyny do gier o niskich wygranych. Jest potentatem na tym rynku. W zeszłym roku takie miejsca przyniosły ponad 2,5 miliarda złotych dochodu, a sama Fortuna w 2007 roku z automatów miała 30 milionów czystego zysku.

Dziennikarze TVN w programie ";Uwaga!"; twierdzili, że sukces finansowy Fortuny był możliwy dzięki przejęciu lokalizacji dla automatów przez Sławomira J. i jego ludzi.

Do lokalu przyjeżdżały napakowane chłopy po metr osiemdziesiąt, metr dziewięćdziesiąt wzrostu i mówili 1; my tu będziemy mieli automaty ; mówił informator TVN-u ; Dawali umowę do podpisania i koniec, pozamiatane. Niektórzy nie chcieli od nich automatów, to przyjeżdżali do nich i rozwalali, niszczyli.

Po emisji programu o interesach Sławomira J. w podwarszawskim Serocku Fortuna zorganizowała spotkanie wszystkich swoich pracowników i współpracowników. Na zdjęciach oprócz Sławomira J., który wszystkim zarządzał udało się rozpoznać byłego dowódcę grupy szturmowej jednostki specjalnej GROM. - To była manifestacja siły spółki ; mówi były współpracownik Sławomira J. ; Jazdy czołgiem, strzelanie ; żeby operatorzy wiedzieli, jaka spółka jest potężna. Chodziło o to, żeby pokazać im, że ze spółką wszystko jest w porządku ;.

Fortuna działa na rynku hazardowym od 1997 r. Zaczynała od salonu gier w Radomsku, dziś jest liderem na rynku automatów do gier o niskich wygranych. Ma 4 tys. punktów z automatami. Jej udziałowcy kilkakrotnie się zmieniali. Sławomir J. pojawił się w Fortunie w 2002 r., gdy ówcześni właściciele chcieli ją sprzedać. Kilkanaście miesięcy później do udziałowców Fortuny dołączyła spółka JOTA Group, powiązana ze Sławomirem J. On sam przez dwa lata był prokurentem Fortuny. Obecny prezes firmy ; Jarosław Zieliński twierdzi, że J. jest tylko jednym z doradców z ramienia zewnętrznej firmy.

Tymczasem w lutym br. prokuratura białostocka oskarżyła J. o kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą i korumpowanie lokalnych polityków w Ostródzie. Z aktu oskarżenia wynika, że m.in. jego "żołnierze" mieli wymuszać groźbami na innych przedsiębiorcach instalacje swoich automatów. Sławomir J. miał też namówić biegłego Mariusza D. do zalegalizowania partii ściągniętych z Czech automatów o wysokich wygranych.

To efekt czterech lat śledztwa Prokuratury w Białymstoku, która wykryła grupę przestępczą na Podlasiu - jak twierdzi - największą w Polsce. Złożoną z ludzi związanych z branżą automatów do hazardu. Sam Sławomir J. twierdzi, że padł ofiarą zemsty dawnego wspólnika, który chciał od niego przejąć część rynku, a gdy ten się nie zgodził groził mu wykorzystaniem znajomości w prokuraturze.

Informatorzy dziennikarzy TVN twierdzili, że o nieprawidłowościach w spółce Fortuna informowali Ministerstwo Finansów.

;O nieprawidłowościach w przepływie kapitału, o zarzutach o pranie pieniędzy. Wszystkie sprawy były obcinane. Zawiadomiliśmy wszystkie izby skarbowe i nic nie zrobiono. Nie wiadomo, co dzieje się w Ministerstwie Finansów, ale oni konsekwentnie ignorowali wszystkie sygnały o nieprawidłowościach w Fortunie, jakie dochodziły już od 2005 r. I Sławomir J. jest przekonany, że z każdej sprawy wychodzi bez szwanku ; twierdzą rozmówcy dziennikarzy.

Ministerstwo Finansów zignorowało informację o nielegalnych automatach do gry wstawianych przez Fortunę w lokalach. Urzędnicy nie zarządzili też kontroli, gdy okazało się, że osoby występujące we wnioskach koncesyjnych nie mają wpływu na działalność firmy. Postępowania dotyczące nielegalnego kapitału Sławomira J. ciągnęły się latami.

W kwietniu 2006 roku CBŚ zatrzymało kilku wysokich rangą urzędników Ministerstwa Finansów
. Wśród nich Elżbietę Z., dziś oskarżoną o korupcyjne układy z b. senatorem Henrykiem Stokłosą. W aktach tego śledztwa znalazł się spis telefonów z jej komórki. Wśród numerów był zapis "Sławek J...." i numer jego komórki. Elżbieta Z. podczas przesłuchań zapewniła, że nie interesowała się koncesjami dla firm hazardowych.

W zadziwiający sposób to właśnie syn Elżbiety Z. Jest obecnym prezesem Fortuny, a w firmie zatrudnił go Sławomir J. Po aresztowaniu Elżbiety Z. MF nakazało Sławomirowi J. wycofać swój kapitał ze spółki, ale jednocześnie pozwoliło, aby udziały kupili jego teściowie. Faktycznie więc do dzisiaj to Sławomir J. kieruje działaniami hazardowej spółki.

CDN...
A.Scios

Do góry
#3455105 - 13/10/2009 22:47 Re: do poczytania [Re: forty]
Giertyszek Offline
Inwestor

Meldunek: 07/12/2004
Postów: 7747
Skąd: Warszawa

Do góry
#3456083 - 14/10/2009 05:28 Re: do poczytania [Re: Giertyszek]
AGASSI Offline
Knockin' On Heaven's Door

Meldunek: 21/03/2007
Postów: 12041
Gra idzie o miliony złotych

wtorek 13 października 2009 19:40
Kluby i PZPN czekają na pieniądze z hazardu

Jak tak dalej pójdzie, bukmacherzy szybciej podniosą poziom kilku dyscyplin niż działacze. W tym roku internetowe firmy bukmacherskie zainwestują ponad 25 mln zł w polski sport. W przyszłym ta kwota może być nawet 50 proc. większa, a spora jej część powinna trafić na konto klubów i PZPN.


"Ze swoimi możliwościami finansowymi oraz zdecydowaniem firmy bukmacherskie mogą postawić nasz sport na nogi" - mówi "DGP" Andrzej Placzyński, szef SportFive. Jego firma rozpoczyna negocjacje z bukmacherami w sprawie sponsorowania reprezentacji. Jest taka możliwość, że już w przyszłym roku na dresach reprezentacji zniknie logo firmy z branży telekomunikacyjnej, a pojawi się logo firmy z branży gier hazardowych. I raczej nikt nie powinien być zaskoczony. Bo w Europie to coraz częstszy obrazek.

"Przygotowujemy oferty. Firm bukmacherskich na rynku jest dużo, wybierzemy najlepszą propozycję. Wszystko jest możliwe, z zastąpieniem głównego sponsora włącznie" - uważa Tomasz Cieślik ze SportFive, który dodaje, że dotychczasowe umowy sponsorskie z reprezentacją kończą się w połowie przyszłego roku.

Możliwości są większe

W nowym rozdaniu PZPN bardzo liczy na bukmacherów. Obecnie jednym z oficjalnych sponsorów kadry jest Expekt.com, który jednak oddaje pole firmie Orange. Działacze chcą więcej. No bo skoro bukmacher płaci ponad 20 mln euro rocznie Realowi Madryt, to dlaczego nie mógłby wyłożyć kilka milionów na reprezentację? "Problemem okazuje się prawo. A raczej jego brak. Tak naprawdę nie wiemy, jak firmom bukmacherskim można się w Polsce promować, a jak nie można" - mówi Cieślik. "W praktyce jest tak, że wszystko samo się wyjaśnia. Według naszych ekspertyz bukmacherowi wolno sporo, ale to nie jest poparte żadną ustawą. W krytycznym momencie negocjacji z potencjalnym sponsorem może to stanowić problem".

PZPN - i polskie kluby w ogóle - mają o co walczyć. Pięć największych firm bukmacherskich na polskim rynku - BetClick, Bet-at-home.com, Bwin, Unibet oraz Expekt.com - są w stanie w sumie wydawać kilkadziesiąt milionów złotych rocznie na polski sport. BetClick niedawno podpisał umowę sponsorską z Lechem Poznań (około 4 mln zł rocznie), Bet-at-home.com z Wisłą Kraków (również ok. 4 mln), a Unibet lekką ręką wydaje 7,8 mln zł rocznie jako sponsor tytularny I ligi. Dodatkowo praktycznie każda z tych firm wykupuje banery reklamowe na stadionach.

.......czyżby widzieli spore szanse na e-lagal ?

Do góry
#3456965 - 14/10/2009 23:58 Re: do poczytania [Re: AGASSI]
muminek bez ogonka Offline
Carpal Tunnel

Meldunek: 21/12/2007
Postów: 2727
Rozmowa z Grzegorzem Wagnerem

http://wyborcza.pl/1,76842,7117275,Syn_kata.html?as=1&ias=6&startsz=x

Do góry
#3463874 - 18/10/2009 17:11 Re: do poczytania [Re: muminek bez ogonka]
forty Online   karty


Meldunek: 14/05/2001
Postów: 30432
Skąd: Brama
Znany belgijski kolarz Frank Vandenbroucke zmarł w hotelowym pokoju w Senegalu. Miał 34 lata, tyle samo co jego słynny rywal z kolarskich tras Marco Pantani, który pięć lat temu w podobnych okolicznościach, z dala od przyjaciół, ale za to z podejrzanymi medykamentami w zasięgu ręki, znalazł śmierć w hotelu w Rimini





"Frank miał być może za dużo talentu, a za mało charakteru", powiedział o nim jego rodak Eddy Merckx, największy kolarz wszech czasów.

Przyczyną zgonu Vandenbroucke'a, według belgijskich mediów, był prawdopodobnie zator tętnicy płucnej. Świadkowie zeznali, że obok niego znaleziono insulinę, środki na sen i uspokajające. Trzy osoby zostały przesłuchane przez prokuraturę pod zarzutem kradzieży i paserstwa. Zatrzymani to kobieta, która spędziła noc z kolarzem, oraz dwóch paserów. "Dziewczyna wzięła jeden lub dwa telefony komórkowe i pieniądze, ale kiedy opuszczała pokój nad ranem mówiła, że on jeszcze żył" - poinformował agencję AFP przedstawiciel żandarmerii.

Vandenbroucke przyleciał do senegalskiego kurortu w niedzielę na wakacje razem z innym kolarzem Fabio Polazzim. Nie wrócił do hotelu, w którym mieszkał. Z przygodnie poznaną dziewczyną trafił do innego hotelu, gdzie wypił piwo, zanim udał się z nią do pokoju. W poniedziałek już nie żył.

"Niestety, jego śmierć to tylko półniespodzianka. Wiedzieliśmy, że nie jest z nim dobrze" - mówi stryj Franka, Jean-Luc Vandenbroucke, który w zawodowym peletonie ścigał się w Merckksem, a przed kilku laty był m.in. dyrektorem sportowym w grupie Lotto, w której zaczynał zawodową karierę jego bratanek.

Sławę Frankowi Vandenbroucke dało spektakularne zwycięstwo w zaliczanym do Pucharu Świata najbardziej prestiżowym belgijskim klasyku Liege &#8211; Bastogne &#8211; Liege w 1999 roku. Styl, w jakim 25-letni wówczas kolarz zwyciężył, zrobił na specjalistach ogromne wrażenie. Z właściwą sobie ekstrawagancją, która nie opuściła go już do końca kariery, kolarz Cofidisu zapowiedział w przededniu wyścigu, że wygra, atakując na 700 metrów przed wzniesieniem Saint Nicolas. Dotrzymał słowa. Od tej pory coraz częściej pisano o nim po prostu "VDB", skrót nazwiska stał się jego znakiem firmowym.

"Nie widziałem nigdy tak utalentowanego kolarza", mówił o nim były zawodnik, a obecnie dyrektor sportowy i menedżer Johan Bruyneel, który doprowadził Lance'a Armstronga i Alberto Contadora do sukcesów w Tour de France.

VDB wygrał w sumie 53 wyścigi, ale jego kariera w pewnym momencie nagle załamała się z powodu afer dopingowych i kłopotów osobistych. Ostatni znaczący sukces to drugie miejsce w innym słynnym belgijskim klasyku Dookoła Flandrii w 2003 roku. Jak pisze "La Derniere Heure", po błyskotliwym początku kariery nastąpił "tragiczny zjazd do piekła".

Już dwa tygodnie po spektakularnym zwycięstwie w Liege - Bastogne &#8211; Liege, został zatrzymany przez żandarmów w Paryżu pod zarzutem uczestnictwa w obrocie zabronionymi środkami dopingowymi. Głównym oskarżonym był Barnard Sainz, słynny "Doktor Mabuse".

W 2002 roku w domu kolarza znaleziono środki dopingowe, za co sąd skazał go na 200 godzin prac społecznych. Vandenbroucke cierpiał na depresję. Dwukrotnie został zatrzymany przez policję, gdy prowadził samochód pod wpływem alkoholu. W 2005 roku, gdy odeszła od niego żona, poślubiona pięć lat wcześniej włoska modelka Sarah Pinacci, próbował popełnić samobójstwo. "Z piwniczki wziąłem najdroższą butelkę wina - Chateau Petrus rocznik 1961 - i wzniosłem toast za moje życie" &#8211; napisał w autobiografii, która ukazała się przed rokiem. Był też przymusowo leczony w klinice psychiatrycznej w Ypres.

Po drugiej samobójczej próbie w 2007 roku w Bucelo we Włoszech,
gdzie mieszkał samotnie, jego ojciec Jean-Jacques Vandenbroucke, właściciel hotelu w Ploegsteert, zarzucał sobie: "Powinienem od małego trzymać go mocną ręką, mimo że źle znosił autorytarne traktowanie. Niestety, nie robiłem tego".
O rozchwianiu osobowości Franka świadczy dziwne zdarzenie w 2006 roku. Vandenbroucke, związany wówczas kontraktem z ekipą Unibet, przyjechał do Włoch, gdzie startował w wyścigach lokalnych pod fałszywym nazwiskiem Francesco del Ponte i z licencją, w której było wklejone zdjęcie ...Toma Boonena, jego rodaka, wówczas aktualnego mistrza świata.

Definitywnie skończył z kolarstwem w 2007 roku. Tak twierdził. Jednak w kwietniu br. zgłosił się po numer startowy na zaplecze bistra w Ichtegem, by wziąć udział w wyścigu dla amatorów w barwach małej ekipy Cinelli, której dyrektorem jest kolega z peletonu Nico Mattan. Jak na ironię, tego samego dnia rozgrywano kolejną edycję Liege - Bastogne - Liege. Trzy tygodnie temu pojawił się na mistrzostwach świata w szwajcarskim Mendrisio jako konsultant z akredytacją dziennika "Het Nieuwsblad" i przy okazji ogłosił, że chce wrócić do peletonu. Trenował nawet na szwajcarskich szosach z reprezentacją Belgii, u boku Phillippe&#8217;a Gilberta i Toma Bonena

.
Poprosił o pomoc w odzyskaniu formy Włocha Aldo Sassiego, trenera m.in. Ivana Basso i mistrza świata Cadela Evansa. "Frank jest w dobrej formie fizycznej, psychicznie też się dobrze czuje"- mówił Sassi dla "La Gazetta dello Sport".

Ostatnie zanotowane słowa Vandenbroucke&#8217;a także napawały optymizmem. "W wieku 34 lat znalezienie nowej ekipy może nie być łatwe, ponieważ wszyscy będą myśleć, że stare demony znów powstaną przeciwko mnie. Wkrótce wyjeżdżam na wakacje do Senegalu. Mam nadzieję, że do końca października dołączę do nowej grupy".
M.Ceglinski "RP"

Do góry
#3466585 - 20/10/2009 04:14 Re: do poczytania [Re: forty]
Linc Offline
Carpal Tunnel

Meldunek: 06/04/2006
Postów: 10869
Skąd: Bydgoszcz
Dan Petrescu - wyrzut sumienia polskiej piłki

Niemal dokładnie trzy lata temu, 18 września 2006 roku, Wisła Kraków zwolniła Dana Petrescu z pozycji trenera. Towarzyszyło temu ogromne westchnienie ulgi ze strony piłkarzy klubu. Skłonność właściciela klubu, Bogusława Cupiała, do żonglowania trenerami nie była tym razem decydującym powodem zmiany. Petrescu wyraźnie nie odpowiadał wielu czołowym polskim zawodnikom Wisły, którzy narzekali przed wszystkim na za ciężkie treningi, ale i na &#8222;toporny styl&#8221;, brak luzu trenera i jego spore wymagania co do waleczności, zaangażowania i walki. Minęły trzy lata, jutro, 16 września 2009, Dan Petrescu poprowadzi mistrza Rumunii Unireę Urziceni w meczu Ligi Mistrzów przeciwko FC Sevilla. Zawodnicy Wisły, po kompromitacji z estońską Levadią Tallin, najważniejsze rozgrywki klubowe w Europie obejrzą jak zwykle w telewizji. I kto się śmieje ostatni?

Kto lepiej wykorzystał te trzy lata po odejściu Petrescu z Wisły? Wiślacy dominują w polskiej lidze, ale w Europie przegrywają. Kilku zawodników ze składu, który grał u Petrescu udało się wyrwać na Zachód(Dudka do Auxerre i Błaszczykowski do Dortmundu, a Baszczyński i Zieńczuk na emeryturę do greckich słabeuszy), reszta dalej gra w polskiej lidze, Paweł Brożek właśnie okazał się za słaby na Fulham. Wyklinany w Polsce Petrescu objął za to beniaminka ligi rumuńskiej, Unireę Urziceni. Utrzymał ją w lidze, w następnym sezonie doprowadził do 5 miejsca i finału Pucharu Rumunii, co dało możliwość występu w Pucharze UEFA. Unirea odpadła w nim co prawda z niemieckim HSV, ale w lidze zdobyła mistrzostwo. Klub bez tradycji z malutkiego rumuńskiego miasteczka(według Wikipedii Urziceni ma 17 tysięcy mieszkańców), bez wielkich pieniędzy i znanych graczy wygrał silną przecież ligę(w rankingu UEFA liga rumuńska jest 8, a liga polska 26, nie przeszkadza to wielu Polakom lekceważąco myśleć o Rumunach). Nie miał gwiazd i dużego budżetu jak Steaua, Dinamo czy Rapid, nie była to kolonia portugalskich i południowoamerykańskich zawodników jak CFR Cluj. W klubie grali prawie sami Rumuni i to nawet nie reprezentanci kraju, tylko mało znani zawodnicy. Zostali jednak zorganizowani przez Petrescu w sprawnie działający, ciężko pracujący na boisku, walczący, grający bardzo taktycznie zespół, któremu bardzo ciężko strzelić bramkę(tylko 20 goli straconych w 34 ligowych spotkaniach w mistrzowskim sezonie). Teraz, w nagrodę za ciężką pracę, której wymagał trener, piłkarze Unirei zagrają w elitarnych rozgrywkach przeciw najlepszym na świecie. Wisła tymczasem w środę ma wolne i szykuje się do &#8222;szlagierowego&#8221; meczu z Polonią Bytom w niedzielę.

Zachowałem sobie &#8222;Przegląd Sportowy&#8221; z 2 lutego 2009, gdzie był bardzo ciekawy wywiad z Danem Petrescu. Według mnie Rumun przedstawił w nim najtrafniejszą diagnozę przyczyn stanu polskiej piłki nożnej. Dwa najważniejsze powody, oba mentalne:

1. Brak mentalności zwycięzców, lenistwo, minimalizm, zadowalanie się małymi sukcesami.

Mówi Petrescu: &#8222;&#8211; Dlatego właśnie nie macie wyników w Europie. Idealne życie piłkarza w Polsce jest takie &#8211; miłe spędzanie czasu, lekkie treningi i przyjazny trener, który do tego jest dobrym kumplem. Z takim podejściem Polska nigdy nie będzie mistrzem świata, nigdy niczego nie wygra. Ja tę mentalność którą mam wyniosłem z Anglii, pracowałem tam 8 lat i wiem jak wygląda zawodowy futbol. Tam piłkarz nie chce być przyjacielem trenera, tam jest podejście czysto zawodowe. W Polsce czy w Rumunii piłkarze dążą do tego, żeby zaprzyjaźnić się z trenerem. Ja w moim klubie, Unirei, nie mam przyjaciół. I właśnie zostałem wybrany, po raz drugi z rzędu, najlepszym trenerem w Rumunii. Moje metody się sprawdzają. Zawsze rozmawiam z piłkarzami, podaję im rękę, jestem dla nich przyjazny, ale nie jestem ich przyjacielem! Jeśli robią coś dobrze, to powiem: &#8222;brawo&#8221;, jeśli nie, to nie będę tego ukrywał. W Rumunii i w Polsce piłkarz za bardzo zżywa się z trenerem i automatycznie przestaje trenował. Niestety w Polsce takim jak ja jest trudno &#8211; dlatego właśnie nie wytrzymałem do końca sezonu. A szkoda.

(&#8230;)A mój trener, którego miałem we Włoszech, Zdenek Zeman, był najostrzejszy ze wszystkich. Moje treningi przy tym co on robił, to gry i zabawy z piłeczką. Gdybym zrobił w Wiśle to co on z nami we Włoszech, to by mnie zabili, gdzieś przy okazji. A to było moje pierwsze doświadczenie. Wszyscy płakali i kwiczeli, ale Zeman miał wyniki. Ale gdy poszedł do Turcji, po 10 treningach piłkarze zaczęli symulować kontuzje. I go wywalili. To samo byłoby w Wiśle. A jednak to Zeman miał sukcesy. Weźmy przykład Capello &#8211; gdy zapyta pan jego byłych piłkarzy powiedzą: &#8222;O Boże, to sadysta&#8221;. Ale proszę popatrzeć na jego wyniki. Czego chcesz &#8211; wyników czy miłości zawodników? Każdy sam musi zadecydować.

(&#8230;)Ale nie jestem jakimś tyranem. Jeśli pan spyta moich piłkarzy, to ja lubię pożartować. Ale gdy wychodzimy na trening, to żarty się kończą. A w Polsce tego nie rozumieją. A szkoda, bo Polscy piłkarze mają naprawdę ogromne możliwości, uważam że większe niż rumuńscy. To pewnie ta wasza mentalność&#8230; słowiańska i bałkańska są podobne. A ja nie jestem
przyzwyczajony do takiego podejścia &#8211; mentalnie jestem Brytyjczykiem. Zawsze chcę więcej, nigdy nie jestem do końca zadowolony z tego co mam. Dlatego byłem dwa razy na mistrzostwach świata, w Anglii wygrałem wszystko poza mistrzostwem, a polscy piłkarze? Proszę pokazać mi kogoś kto ma takie sukcesy&#8221;.

Sama prawda, niestety Rumun nadział się w Polsce na mentalność olewaczy i minimalistów, którym nie chce się ciężej pracować, no bo po co, skoro i bez tego dostają dużo pieniędzy i osiągają sukcesy &#8211; co z tego, że tylko w żałosnej polskiej lidze. Petrescu był gromiony za to, że się wymądrza i jest zbyt pewny siebie, ale może trzeba było się czegoś nauczyć od człowieka, który w piłce osiągnął więcej niż wszyscy zawodnicy Wisły razem wzięci? Wiślakom się nie chciało. Piłkarzom Unirei tak i są efekty.

2. Piłkarze rządzą klubami i zwalniają trenerów.

Petrescu: &#8222; &#8211; W Wiśle zabrakło profesjonalnego podejścia do zawodu trenera.
(&#8230;) Idealny układ jest taki, że menedżer powinien mieć pełną władzę i czas &#8211; wiele lat na zbudowanie drużyny. Tak jak jest w Anglii, na przykład z Fergusonem &#8211; przez 5 lat nic nie wygrywał, a później się zaczęło&#8230; Wtedy piłkarz nie kalkuluje i nie czeka na odejście trenera, bo ma świadomość, że jeśli nie będzie zapieprzał, to sam musi sobie szukać klubu&#8221;.

&#8222;Zwalnianie trenera&#8221; to specjalność polskich piłkarzy. W każdym kraju, w każdej lidze, nawet w Anglii, zdarza się, że piłkarze nie mogą dogadać się ze szkoleniowcem, dochodzi do kryzysu i trener odchodzi. Tylko w Polsce jednak zdarza się to tak nagminnie, a trenerzy są pomiatani przez rozbestwionych graczy. Wystarczy śledzić polską ligę, by takich przypadków jak Petrescu w Wiśle znaleźć dziesiątki.

Ot choćby w sezonie 2005/2006 piłkarze drugoligowej Jagiellonii Białystok zbuntowali się przeciwko Adamowi Nawałce, który kazał im za ciężko trenować. Zawodnicy, na czele ze starszyzną - Jackami Chańko i Markiewiczem, zaczęli się kompromitować na boisku i specjalnie przegrywać, pokazując zero zaangażowania. Co znaczące, kpić zaczęli z ulubionego powiedzenia Nawałki: &#8222;praca, praca i jeszcze raz praca&#8221;. Na pracę nie mieli ochoty i Nawałkę, żegnanego wyzwiskami z trybun, zwolniono z klubu. Przez następne lata piłkarze Jagiellonii zdążyli zwolnić następnego trenera Artura Płatka, ponownie stosując manewr z umyślnymi porażkami. Dopiero niedawno leniwych piłkarzy pozbyto się z klubu, a Jagiellonia gra znacznie lepiej i z zaangażowaniem. Markiewicz za to zdążył zwolnić kolejnego trenera w Koronie Kielce. A Nawałka? W biednym jak mysz kościelna drugoligowym GKS-ie Katowice objął drużynę złożoną z prawie samych młodych chłopaków. Wiosną tego roku, GieKSa, grając niemal tylko &#8222;młodymi&#8221; i słabo opłacanymi zawodnikami, była czwartym zespołem ligi z bilansem 7-6-2, podźwignęła się ze strefy spadkowej i utrzymała w lidze. Obecnie zajmuje 6 miejsce i gra bardzo dobrze mimo, że w kadrze ma ledwie sześciu graczy powyżej 25 lat. Widać tym piłkarzom chciało się pracować i czegoś nauczyć od Nawałki.

Nie trzeba zresztą sięgać tak daleko, w Ekstraklasie mieliśmy niedawno znakomity przykład. Piłkarzom Zagłebia Lubin nie chciało się pracować z trenerem Lesiakiem, więc kompromitowali się i przegrywali z kim popadnie, byle wymusić jego zwolnienie. Przegrali nawet z piątoligowymi amatorami z trzytysięcznego Kobylina. Nie przejęli się lżeniem i wyzwiskami z trybun. Przyszedł nowy trener, odmieniło im się i od razu wygrali. Czy tacy piłkarze, pozbawieni jakiegokolwiek honoru i poczucia godności osobistej, ośmieszający siebie i swój klub, mają szansę wejść na poziom europejski i dużo osiągnąć?

Zgadzam się całkowicie z oceną polskich piłkarzy dokonaną przez Petrescu. To mentalność jest najważniejszą przyczyną kolejnych kompromitacji klubów i reprezentacji, przyczyną tego, że zaledwie kilku polskich piłkarzy gra w niezłych klubach europejskich. Nie kupuję wytłumaczenia, że winien jest dziadowski związek piłkarski i korupcja. W Bośni i Hercegowinie liga jest niesamowicie skorumpowana, a jednak rodzą się tam talenty, którym ciężką pracą udaje się dostać do dobrych zachodnich klubów, reprezentacja tego państwa zaś ma szansę pojechać na Mistrzostwa Świata. Nie jest winne też państwo i &#8222;brak boisk&#8221;. Państwo budowaniem boisk w ogóle nie powinno się zajmować to raz, a dwa, że jak widać w Afryce, gdzie w niektórych krajach w ogóle o boiska trawiaste jest ciężko, czy w brazylijskich slumsach mogą rozwijać się wspaniałe talenty, ale trzeba wpierw &#8222;trochę&#8221; popracować. Dopóki polscy piłkarze nie zechcą patrzeć w górę i ciężko zapieprzać, nie nabiorą właściwej mentalności i będą przegrywać. Dopóki właściciele klubów będą pozwalać graczom na zwalnianie każących &#8222;zbyt ciężko&#8221; trenować trenerów przez celowe porażki, nici z sukcesów. W innym wywiadzie, lipcowym dla &#8222;Dziennika&#8221;, Petrescu ponownie zaprezentował te tezy. To świetnie, że polskie gazety publikują jego wypowiedzi. Dobrze byłoby, gdyby przeczytali i zrozumieli je właściciele klubów. Świetnie byłoby, gdyby słowa Rumuna wzięli sobie do głowy i serca polscy piłkarze, choć na to ciężko liczyć. W wywiadzie dla &#8222;Dziennika&#8221; Petrescu zapytany czy któryś z Polaków poradziłby sobie w lidze angielskiej odpowiedział: &#8222;Myślę, że kilku tak, ale tylko pod względem umiejętności piłkarskich. A w Anglii ważny jest także charakter i psychika. Nie ma miejsca dla mięczaków i lalusiów. Gdyby któryś z piłkarzy Premiership przyszedł do prezesa i poskarżył się na zbyt ciężkie treningi, to... Właściwie nie jestem nawet w stanie wyobrazić sobie takiej sytuacji&#8221;. I tyle, dlatego piłkarzom Wisły miłego oglądania Ligi Mistrzów przed TV, a walczakom z Unirei i Danowi Petrescu powodzenia w meczach przeciw najlepszym!

Do góry
#3489933 - 02/11/2009 21:09 Re: do poczytania [Re: Linc]
Baqu Offline
Carpal Tunnel

Meldunek: 28/09/2004
Postów: 26931
Skąd: ‎Mindfields
Przeciw klimatycznym zelotom

Nie kwestionuję zmian, jakie zachodzą w globalnym klimacie, i doceniam wagę argumentów za koniecznością ograniczenia emisji gazów cieplarnianych. Jeżeli jednak ci, którzy nawołują do walki z globalnym ociepleniem, się mylą, gigantyczne wysiłki i sięgające setek miliardów dolarów nakłady pójdą na marne

Może więc warto całą sprawę jeszcze raz przemyśleć, zamiast nawoływać do szybszego wyrzucania pieniędzy w błoto.

Konsensus, czyli my mamy rację

Hipoteza o globalnym ocieplaniu się klimatu na skutek działalności człowieka, przede wszystkim emisji gazów cieplarnianych, jest przez dużą część naukowców uznawana za prawdziwą. O groźbie, jaką niesie ze sobą globalne ocieplenie, mówią kolejne raporty Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu (IPCC) - organizacji założonej przed 20 laty pod egidą ONZ. Raporty są szeroko komentowane i mają ogromny wpływ na opinię publiczną oraz na realną politykę. W roku 1997 kilkadziesiąt rządów podpisało protokół z Kioto, zobowiązując się do redukcji gazów cieplarnianych, przede wszystkim dwutlenku węgla (CO2).

Z konkluzjami IPCC nie zgadza się jednak wielu naukowców - klimatologów, meteorologów, fizyków, geografów, geologów - którzy twierdzą, że teza o postępującym ocieplaniu się klimatu jest słabo udowodniona i oparta na błędnych modelach komputerowych. Podkreślają, że IPCC pomija niewygodne dla siebie fakty, takie jak trwające przez dużą część XX w. ochładzanie się klimatu. W ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat klimat zmieniał się wielokrotnie. Czasami oznaczało to ocieplenie, czasami ochłodzenie. Zmiany nie wynikały z interwencji człowieka, lecz z naturalnych procesów - na przykład aktywności Słońca. Miały wprawdzie istotny wpływ na rozwój cywilizacji (był czas, gdy Sahara była zamieszkana przez ludy rolnicze, a Grenlandia była jeszcze w średniowieczu zieloną wyspą), lecz nie doprowadziły do zniszczenia ludzkości.

Nawet jeśli klimat rzeczywiście się ociepla, sceptycy podają w wątpliwość sensowność walki z tym zjawiskiem. Uważają, że niekoniecznie musi być to skutek działalności człowieka. A jeżeli nawet - czy wprowadzenie ograniczeń emisji CO2 w krajach rozwiniętych okaże się wystarczającym remedium? Czy narzucenie podobnych ograniczeń krajom biednym jest w ogóle możliwe i moralne? Czy nie doprowadziłoby do gospodarczej katastrofy?

"Rozumiemy motywację tych, którzy chcą eliminować zagrożenia dla klimatu - piszą autorzy Deklaracji Lipskiej z 2005 r. - Sądzimy jednak, że redukcja emisji dwutlenku węgla zapisana w protokole z Kioto przez część tylko światowej wspólnoty jest pomysłem niebezpiecznie uproszczonym, całkowicie nieskutecznym i destrukcyjnym dla poziomu zatrudnienia i standardu życia".

Podobnie jak ogromna większość osób piszących o ociepleniu klimatu, nie jestem w stanie osądzić, jaka jest wartość naukowa dowodów przedstawianych w raportach IPCC, a jaka argumentów "grupy lipskiej". Niepokoi mnie jednak fakt, że te ostatnie są przez "konsensus w kwestii globalnego ocieplenia" pomijane i lekceważone. W tym wypadku konsensus oznacza uznanie racji tylko jednej strony. W sporach naukowych podejście takie dziwi, choć jest normą w sporach ideologicznych.

Nowa religia

Idea walki z globalnym ociepleniem coraz bardziej przypomina religię w jej gorącej fazie prozelityzmu. "Wyznawcy" uważają "niewiernych" nie tylko za osoby błądzące, ale przede wszystkim stojące na niższym poziomie moralnym. Nie ma mowy o rzeczowej dyskusji.

Religie dlatego odnosiły sukces, że zaspokajały potrzeby wyznawców. Nie inaczej jest z religią globalnego ocieplenia. Jak Apokalipsa świętego Jana przepowiada kataklizmy: zalanie miast przybrzeżnych w Ameryce i Europie, głód spowodowany wyjałowieniem rolniczych terenów, wyginięcie wielu gatunków, niszczące huragany. Daje też nadzieję zbawienia tym, którzy uwierzą, zastosują się do wskazań nowego Kościoła i zaczną walczyć z globalnym ociepleniem. W średniowieczu żyjące na krawędzi biologicznej egzystencji społeczeństwa budowały wspaniałe katedry, by w ten sposób zapewnić miejsce w raju. Budowa pochłaniała szczupłe środki, ale przecież zbawienie nie ma ceny. Nie inaczej jest dziś, gdy znacznie bogatsze narody dla zbawienia gotowe są przeznaczać setki miliardów dolarów i euro na walkę z emisją CO2.

Skuteczne religie miały jeszcze jeden magnes - części swych wyznawców zapewniały awans społeczny i materialny, a najwybitniejszym specjalne honory. Sceptycy kwestionujący zjawisko ocieplania się klimatu pod wpływem emisji gazów nie mogą liczyć na hojny sponsoring dla swych wydawnictw, na konferencje w atrakcyjnym miejscach świata, na udział w filmach, które z góry mają zapewnionego Oscara, na Pokojową Nagrodę Nobla. Takie zaszczyty stały się udziałem Ala Gore'a, który w 2007 r. dostał Nobla wspólnie z IPCC "za wysiłki na rzecz budowy i upowszechniania wiedzy na temat zmian klimatu wynikających z działań człowieka i za stworzenie podstaw dla środków, które są niezbędne do walki z takimi zmianami". Czyli za szerzenie religii globalnego ocieplenia.

Przecież Gore - z wykształcenia politolog - nie ma kompetencji, by ocenić argumenty za ocieplaniem się klimatu i przeciw niemu. Jeden semestr wykładów z klimatologii na Harvardzie to mimo wszystko za mało. W swej najsłynniejszej książce "Earth in the Balance" napisał, że w Polsce w niektórych regionach zanieczyszczenie powietrza jest tak ogromne, że dzieci trzeba regularnie zwozić pod ziemię, by mogły odetchnąć niezanieczyszczonym powietrzem. Zapewne ktoś mu pokazał tężnie w Wieliczce, tyle że Gore nie do końca zrozumiał, o co chodzi. Nawet zwolennicy tezy o globalnym ociepleniu przyznają, że podobnych bzdur jest w książce Gore'a cała masa. Mamy tu kolejną analogię do działalności "ojców Kościoła", którzy przepisując i tłumacząc święte księgi, popełniali błędy, które następnie stawały się częścią ortodoksji.

Potężne interesy

Kosztująca ogromne pieniądze walka z ocieplaniem się klimatu musi oznaczać gwałtowne przesunięcie strumienia bogactwa. Ktoś będzie beneficjentem tej operacji, a ktoś straci. Stracą, co zrozumiałe, właściciele kopalń węgla - surowca oskarżanego o największe emisje CO2, a także innych szkodliwych gazów. Być może stracą także producenci ropy naftowej i gazu. Wprawdzie energia z tych surowców jest nieco czystsza, ale spalanie zawsze prowadzi do powstania dwutlenku węgla. Jeśli cały świat weźmie się do redukcji emisji, spadnie popyt na wszystkie paliwa leżące w ziemi.

To jednak dopiero wierzchołek góry lodowej. Wymuszona regulacjami redukcja emisji CO2 oznaczałaby konieczność przestawienia się gospodarki polskiej - ale także ukraińskiej, rosyjskiej, amerykańskiej, australijskiej, nie mówiąc już o chińskiej, indyjskiej czy brazylijskiej - na technologie wielokrotnie droższe. Mówi się na przykład o elektrowniach węglowych zaopatrzonych w systemy przechwytywania CO2, przesyłania ich rurociągami i magazynowania, być może w dawnych kopalniach. Takie ciągi technologiczne są na razie w fazie projektowania i nie wiadomo, ile będą kosztowały. Nie wiadomo też, czy rzeczywiście doprowadzą do ograniczenia emisji szkodliwych gazów, czy nie dojdzie do jakichś niekontrolowanych reakcji magazynowanego pod ziemią gazu ze skałami. Dziś nikt nie może wykluczyć, że pieniądze wydane na system przechwytywania dwutlenku węgla zostaną stracone. A chodzi o duże kwoty.

Być może najprościej będzie zamknąć elektrownie węglowe. A skąd będziemy czerpać energię? Pewnie kupimy ją od krajów, które produkują ją, emitując mniej CO2 - od Niemiec, może od Szwecji. Tak czy inaczej - my stracimy, ktoś inny zyska.

Narzucenie ograniczeń doprowadzi do zahamowania przemysłu energochłonnego. Tak się pechowo składa, że to duża część polskiego przemysłu.

Ktoś jednak na tych zmianach zyska. Na przykład kraje mające rozwiniętą energetykę jądrową. Chyba że wyznawcy globalnego ocieplenia likwidację elektrowni jądrowych uznają za część ortodoksji. Zyskają firmy produkujące ciągi technologiczne do wyłapywania CO2, kraje postindustrialne, żyjące niemal wyłącznie z usług.

Polska gospodarka straci na pewno, i to niezależnie od obecnych ustaleń na konferencji międzyrządowej Unii Europejskiej. W naszym interesie jest blokowanie klimatycznych zelotów, obniżanie nadmiernie ambitnych planów Europy i świata redukcji CO2.

To wcale nie znaczy, że powinniśmy lekceważyć zagrożenia ekologiczne. Ale zacznijmy od spraw prostszych i bardziej realnych niż redukcja dwutlenku węgla. Naszym partnerom w Unii powinniśmy tłumaczyć, że zbyt ambitne pomysły doprowadzą biedniejsze kraje Europy Środkowej (nie mówiąc już o Trzecim Świecie) do gospodarczej zapaści, której koszty tak czy inaczej spadną także na bogatych wyznawców religii globalnego ocieplenia.

autor: Witold Gadomski / GW

http://wyborcza.pl/1,75515,7209431,Przeciw_klimatycznym_zelotom.html


p.s.
polecam również oglądnąć film http://www.filmweb.pl/f464967/Globalne+ocieplenie+-+wielkie+oszustwo,2007

Do góry
#3496672 - 06/11/2009 03:18 Re: do poczytania [Re: Baqu]
Piecia Offline
podwórkowy attaché

Meldunek: 23/11/2004
Postów: 17060
Doczekał Ligi Mistrzów, doczeka Euro 2012?

Kamil Kosowski życiu przeszedł niejedno - były okresy, że nie wracał trzeźwy do domu, miał poważne problemy rodzinne. Wdał się też w konflikt z kibicami Legii, a kilka razy ostro pokłócił się z... Franciszkiem Smudą. Był mistrzem Polski, grał też w Niemczech, Anglii i we Włoszech. Dziś występuje w Lidze Mistrzów i po kilku latach przerwy wraca do reprezentacji Polski.
Urodził się w Ostrowcu Świętokrzyskim, karierę piłkarską rozpoczynał w barwach miejscowego KSZO, jednak już w wieku czternastu lat wyjechał z rodzinnego miasta i przeniósł się do Zabrza. Po pięciu sezonach spędzonych w Gwarku podpisał kontrakt ze słynnym Górnikiem.

W barwach zabrzańskiego klubu "Kosa" zadebiutował w Ekstraklasie. Miało to miejsce w meczu z Ruchem Chorzów 30 listopada 1996 roku. Szybko stał się jednym z najważniejszych piłkarzy Górnika, a jego grę docenił ówczesny selekcjoner reprezentacji młodzieżowej, Paweł Janas, który zaczął powoływać go do swojej drużyny.

Największe postępy Kosowski zaczął robić w w sezonie 1999/2000, gdy przeszedł do Wisły Kraków. Imponował szybkością w akcjach oskrzydlających, niezłą techniką i znakomitymi dośrodkowaniami. Obecność w zespole "Białej Gwiazdy" pozwoliła mu sięgać po trofea - tytuły mistrzowskie, Puchar Polski i Puchar Ligi, a także regularnie występować w europejskich pucharach.

W czasie pobytu w Wiśle "Kosa" lubił spędzać czas imprezując w nocnych klubach i kasynach. - Był alkohol, dyskoteki. Prawie non stop. Prawie codziennie. (...) To był lek na samotność. Źle się czułem w domu. No i Kraków... To jest miasto, gdzie można się dobrze zabawić. Prawie nie zdarzało się, żebym wracał trzeźwy do domu - przyznał po latach w rozmowie z "Gazetą Wyborczą".

Kosowski miał też poważne problemy w życiu osobistym. Przez wiele lat wraz z żoną Adrianą oskarżali się w sądzie o rozpad małżeństwa. "Kosa" musiał długo walczyć o możliwość przebywania z synem Aleksandrem. Na szczęście problemy w życiu osobistym nie miały wielkiego przełożenia na jego boiskową postawę.

To właśnie Kosowski - wraz z Żurawskim, Kuźbą, Szymkowiakiem i Uche - był jedną z największych gwiazd drużyny Henryka Kasperczaka, która w sezonie 2002/03 wyeliminowała w Pucharze UEFA zespoły AC Parma, Schalke 04 Gelsenkirchen i walczyła jak równy z równym z Lazio Rzym. "Kosa" pokonywał takich bramkarzy jak Sebastien Frey i Frank Rost.

Grający na takim poziomie Kosowski przez wiele miesięcy mówił, że chce jak najszybciej odejść z polskiej ligi. Po zwycięskim meczu na Arena AufSchalke zapytany przez jednego z dziennikarzy, czy był to jego ostatni mecz w krakowskiej drużynie, odpowiedział pół żartem, pół serio: "oby".

W końcu Wisła zdecydowała się go wypożyczyć. Przez kilka lat miał okazję grać w Niemczech (1.FC Kaiserslautern), Anglii (Southampton FC) i Włoszech (AC Chievo Verona). Latem 2007 roku okres wypożyczenia dobiegł końca, a "Kosa" wrócił do Krakowa. Wciąż imponował wysoką formą, rajdami na skrzydle i asystami.

W tym okresie nie był już tak wielkim imprezowiczem, jak kilka lat wcześniej. Bardzo zmienił go związek z Roksaną Jonek - kobietą, która w 1997 roku zdobyła tytuł Miss Polonia, a później wygrała w Malezji wybory Miss Tourism International. W 2007 roku Kosowski i Roksana doczekali się syna Antoniego. Oboje nie chcieli jednak stać się gwiazdami show-biznesu, jak Radosław Majdan i Doda - wolą zachować życie prywatne dla siebie.

Choć trenerowi Wisły, Maciejowi Skorży, zależało na zatrzymaniu odmienionego pomocnika w kadrze, piłkarz nie dogadał się z dyrektorem sportowym, Jackiem Bednarzem w kwestiach finansowych. Obie strony zdecydowały się więc na rozwiązanie kontraktu, a "Kosa" trafił do hiszpańskiego drugoligowca Cádiz CF.

Wkrótce zainteresowała się nim Legia Warszawa. - Bardzo cenię trenera Jana Urbana, ale do Legii nie trafię. Pewne wydarzenia z przeszłości na to nie pozwalają - powiedział wtedy Kosowski w rozmowie z "Przeglądem Sportowym".

Chodzi o sytuację sprzed kilku lat, gdy świętując mistrzostwo Polski z zespołem Wisły miał na sobie koszulkę z napisem "Cała żyleta płacze, mistrza już nie zobaczę. Cała Legia żałuje, CWKS to...". Później "Kosa" przekonywał, że dostał ją od kibiców i nie wiedział, jaki napis się na niej znajduje.

W końcu podpisał kontrakt z Apoelem Nikozja. Złośliwi śmiali się z niego, mówiąc, że to już piłkarska emerytura, a po przenosinach na Cypr piłkarz będzie mógł w spokoju zająć się swoim hobby - wędkarstwem. Teraz już wiemy, że bardzo się mylili. "Kosa" wywalczył ze swoją drużyną mistrzostwo kraju i awansował do Ligi Mistrzów.

W ten sposób 32-letni pomocnik spełnił swoje marzenie o grze w tych elitarnych rozgrywkach. Przez kilka lat nie udawało się z Wisłą, aż w końcu udało się z klubem z Cypru. W ostatnich tygodniach "Kosa" zagrał przeciwko Atletico Madryt, Chelsea Londyn i FC Porto. W końcu jego postawa zaowocowała powołaniem do reprezentacji Polski.

Z grą "Kosy" w drużynie narodowej bywało różnie. Zadebiutował w 2001 roku w meczu z Islandią za Jerzego Engela, który pominął go jednak, ogłaszając kadrę na mundial 2002 w Korei Południowej. Było to wielkie zaskoczenie, bo wiślak znajdował się wtedy w bardzo wysokiej formie.

Kosowskiego długo doceniał Paweł Janas, który zabrał go na kolejne mistrzostwa świata - do Niemiec w 2006 roku. "Kosa" już w trakcie eliminacji był jednym z najważniejszych zawodników naszej drużyny - kibice do dziś zachwycają się akcją, jaką przeprowadził wraz z Tomaszem Frankowskim w meczu z Anglią na stadionie Old Trafford w Manchesterze.

Era Leo Beenhakkera nie była najszczęśliwsza dla pomocnika, pochodzącego z Ostrowca Świętokrzyskiego. Na Euro 2008 nie pojechał. - Przez rok rozegrałem 22 mecze w lidze włoskiej, a nikt ze sztabu reprezentacji nie przyjechał, żeby zobaczyć, jak gram przeciw Interowi czy Milanowi - żalił się później w jednym z wywiadów.

Niedawno Kosowski, zapytany czy marzy o udziale w turnieju Euro 2012, roześmiał się i powiedział, że jak najbardziej, ale w roli komentatora. Po przejęciu reprezentacji przez Franciszka Smudę, okazało się, że gra "Kosy" na mistrzostwach Europy w Polsce znów stała się realna. Po kilku latach przerwy pomocnik znów dostał powołanie do kadry. Na co "Franzowi" piłkarz, który w trakcie turnieju będzie miał 35 lat?

- Taką mam filozofię budowy zespołu. Potrzebuję kilku starszych zawodników, żeby młodszym łatwiej było wchodzić do zespołu. Nie zamierzam zresztą w najbliższym czasie patrzeć piłkarzom w metryki, tylko powoływać wszystkich najlepszych Polaków. Na boisku musi być muzyka! - wyjaśnił ostatnio Smuda w rozmowie z tygodnikiem "Piłka Nożna".

Kosowski grał już w drużynie prowadzonej przez Franciszka Smudę w Wiśle Kraków. Piłkarz przyznaje, że nie zawsze miał z nim po drodze. Czasem między trenerem a zawodnikiem dochodziło do ostrej wymiany zdań.

- Miałem w Wiśle chwile buntu i kilka razy spięliśmy się słownie ze Smudą. Trener ostro mnie atakował, ale surowiej obchodził się z tymi, którzy nie podejmowali dyskusji. A ja miałem swoje racje, mówiłem je i chyba tym sposobem przekonywałem go do siebie. Bo Smuda szanuje ludzi z charakterem - twierdzi Kamil Kosowski na łamach "Przeglądu Sportowego".

W ten sam sposób o nowym selekcjonerze wypowiadał się niedawno Patryk Małecki, który również uchodzi za bardzo charakternego człowieka i ma za sobą podobne przejścia imprezowo-alkoholowe, jak Kosowski. Jeden z nich dopiero rozpoczyna przygodę z pierwszą reprezentacją, drugi ma już za sobą 50 występów w drużynie narodowej. Obaj mogą jednak stać się wiodącymi postaciami w kadrze Franciszka Smudy, przygotowującej się do Euro 2012.

Michał Bugno, Wirtualna Polska

Do góry
#3503613 - 09/11/2009 18:54 Re: do poczytania [Re: Piecia]
Baqu Offline
Carpal Tunnel

Meldunek: 28/09/2004
Postów: 26931
Skąd: ‎Mindfields
GRYPA LIKOTA

Ma rację poseł Palikot, kiedy mówi, że nagonka na szczepienia przeciwko grypie to jeden wielki przekręt i skok na kasę. Oczywiście o wiele skuteczniejszym lekiem jest małpka koniaczku i witamina D. Szczere i jasne przesłanie specjalisty od lateksu ma - jak zawsze - nie tyle cię oświecić, co przesłonić. Co? Kogo? Oczywiście śmierdzącą stocznię, jednorękich bandytów, tarzanie Kamińskiego za dobrze zrobione podsłuchy i - najważniejsze - zrozpaczonego Chleboszczaka rzuconego na pożarcie, który całkiem niedwuznacznie paple w gazetach, że jak go spiszą na straty i odetną od lodów, to sam w zalewie Czorsztyńskim tonął nie będzie. Weźmie ze sobą kolegów od hazardu na przykład...

Wróćmy do grypy oraz tego, czego na pierwszy rzut oka nie widać, choć wielkie i stare jak dinozaur. Dla urozmaicenia narracji krótki film z łapania groźnego przestępcy. Czas: sierpień 2009, miejsce: parking pod Los Angeles.



Dzielni agencji SWAT (antyterroryści) po zagonieniu ofiary na parking i obstawieniu samochodami (w tym opancerzony Humvee) gazują dwukrotnie gazem pieprzowym, a następnie taserują pasażera czerwonego VW beetle, wszystko zdalnie, przy użyciu policyjnego robota. Po co te ceregiele? Nie mogli normalnie wyciągnąć faceta za fraki przy autostradzie, rozpłaszczyć na masce i skuć jak należy? Co to, superman jakiś, odporny na kule, ten vw-zabawka to kurde z tytanu? Nic takiego. SWAT bał się go dotknąć, dosłownie. Dlaczego, zadżumiony był? Bingo!

Niepozorny pasażer czerwonego autka to Józef Mosze, bakteriolog z podwójnym obywatelstwem, pracujący dla Mossadu (stąd odporność na gaz, podziwiam wytrzymałość gościa). Jechał właśnie do konsulatu Izraela, pewnie z jakimiś ważnymi sprawami. W przeddzień zadzwonił do programu radiowego prowadzonego przez dr True Otta, w którym rozmawiano na temat pandemii świńskiej grypy. Powiedział na antenie, że w laboratoriach Baxter na Ukrainie produkowane są śmiercionośne zarazki grypy, będącej mutacjami genetycznymi, w szczepionkach antygrypowych, które posłużą do wywołania pandemii.

Mosze chyba wiedział co mówi, bo na Ukrainie właśnie szaleje grypa, która w ciągu tylko ostatniej doby pochłonęła kilkadziesiąt ofiar śmiertelnych. Co ciekawe, według miejscowych źródeł nie jest to żadna grypa świńska, ale ciężkie wirusowe zapalenie płuc, którego objawy jako żywo przypominają słynną hiszpankę z 1918 r. To nie koniec dziwnych zbiegów okoliczności. Tak się składa, że w tym tygodniu urzędujacy prezydent Ukrainy Juszczenko zapowiedział, że prawdopodobnie trzeba będzie w związku z epidemią ogłosić stan wyjątkowy, który zresztą na terytorium kilku obwodów już obowiązuje. Juszczenko cieszy się kilkuprocentowym poparciem i styczniowe wybory bardzo mu są nie na rękę. W trakcie stanu wyjątkowego dekretami rządzi się łatwiej.

Skąd u licha agent Mossadu przewidział jesienne wypadki w kącie Europy? Ano z prostego przypadku, dzięki któremu podobno poprzednim pracodawcą Juszczenki był koncern Baxter, więc na Ukrainie cieszy się dziś sporą swobodą. Prawdopodobnie był też sponsorem jakże udanej, pomarańczowej kampanii prezydenckiej.

Zbiegów okoliczności to nie koniec. Otóż miesiąc po opatentowaniu przez Baxtera szczepionki na rekombinowane szczepy grypy A H5, do których należy obecna świńska grypa, a także poprzednie odsłony grypy ptasiej itp. niespodziewana, ale zapowiadana epidemia świńskiej grypy w kwietniu tego roku rzeczywiście się pojawiła. Wszystkie szczepionki przeciwko tej grypie objęte są patentem Baxtera, a produkowane przez światowe koncerny pod różnymi nazwami szczepionki wychodzą na bazie materiałów i licencji firmy Baxter.

W związku z tym, że wybuch epidemii jest - jak zawsze - bardzo groźny, WHO oraz FDA zgodziły się w drodze wyjątku udzielić producentom szczepionek przeciwko grypie świńskiej immunitetu na odpowiedzialność cywilną. Masowe szczepienia przeciwko grypie, do których zachęca WHO, a ostatnio nawet próbuje miejscami wprowadzać stan wyjątkowy, aby je skutecznie przeprowadzić, po raz pierwszy w historii są całkowicie dowolne. Producenci szczepionek mogą ci wstrzyknąć dowolne g.... dożylnie i nie ponoszą z tego tytułu żadnej odpowiedzialności. Kto tak zdecydował? W imieniu postępowej ludzkości Światowa Organizacja Zdrowia.

Zbiegów okoliczności nie koniec. Popularne szczepionki na grypę, produkowane m.in. przez Novartis, a zakontraktowane przez rządy wielu krajów, zawierają toksyczny konserwant na bazie rtęci (tak jest, rtęci, powodującej u dzieci zaburzenia rozwoju, m.in. autyzm i chorobę Downa) oraz wzmacniacze reakcji tzw. adjuvanty, wodną zawiesinę olejową, która ma udokumentowane działanie autoimmunologiczne, prowadzące do ciężkich i przewlekłych chorób układu nerwowego. Szczepionki z adjuvantami, powodujące tysiące ofiar z objawami tzw. syndromu wojny w zatoce, podano amerykańskim żołnierzom, jako świnkom morskim w warunkach polowych. Dostawca: Baxter.

To jeszcze nie koniec. Oprócz ewidentnie szkodliwych dla zdrowia (ale za które producent nie odpowiada) adjuvantów, zalecane szczepionki przeciwko świńskiej grypie zawierają żywe, rozcieńczone kultury wirusa. Według wielu naukowych źródeł, taki skład szczepionki zamiast budować ochronę przed zakażeniem, może być de facto sposobem rozprzestrzeniania zarazy. Wystarczy, że system odpornościowy nie zadziała właściwie. Jak by nie było, producent za skutki nie odpowiada. Jest taka nagła epidemia, że właściwie można wstrzyknąć sobie colowiek, np. wywar z maku.

Ciąg przypadków wokół zakaźnych chorób jest właściwie nieskończony. W ramach ostatnich badań nowych możliwości rozwoju groźnych mutacji genetycznych znanych wirusów, prowadzonych przez Center for Disease Control w Atlancie, zsekwencjonowano genom grypy hiszpanki z roku 1918, m.in. dzięki próbkom tkanki pobranej z zamarzłej w lodzie eskimoskiej ofiary. Odkryto dwa kluczowe geny, powodujące, że łagodne dotychczas patogeny stają się śmiertelne. Czy dziwi kogokolwiek, że czołowymi naukowcami zespołu byli ludzie Baxtera? W końcu niedługo potem dostali patent na jedyny skuteczny lek na nową pandemię, która jakby właśnie wybuchała. Specjaliści twierdzą, że ofiary śmiertelne obecnej epidemii chorują nie na świńską grypę, nie na ptasią, ani żadną inną dotychczasową, tylko na nową rekombinowaną odmianę grypy H5, krzyżówkę hiszpanki, grypy ptasiej i świńskiej, czyli kombinację, która mogła powstać tylko w laboratorium.

Z historycznych zbiegów okoliczności warto wspomnieć o epidemii HIV, która pojawiła się w Afryce dokładnie według rozkładu szczepień, zatwierdzonego przez WHO w akcji walki z ospą w latach '70. Nie musisz zgadywać dostawców szczepionki.

Na koniec z bardzo dawnych przypadków, których więcej znajdziesz w publikowanym poniżej artykule dr Otta, warto wspomnieć, że prekursorem giganta farmaceutycznego, którego szczepionki próbują ci teraz na siłę wcisnąć pod groźbą dożylnie, jest stary, poczciwy IG Farben, organizator obozów koncentracyjnych i doświadczeń dr Mengele, który notabene pracował dla nich jeszcze po wojnie.

Naturalnie to wszystko zbiegi okoliczności i przypadkowe pomyłki, jak to, że maju tego roku wadliwie opakowana przesyłka z próbkami szczepionki Baxtera eksplodowała w pociągu w wyniku czego czescy celnicy poddali je badaniom. Wynik: zwierzęta testowe zdechły. Patentowane szczepionki przeciwko grypie zawierały śmiercionośny i zjadliwy szczep nowego wirusa, jego nową rekombinowaną wersję. Naturalnie dziennikarka Jane Burgermeister, prowadząca dziennikarskie śledztwo w tej sprawie jest według gazet "nawiedzona". Niestety innego zdania jest prokuratura w Wiedniu, oskarżająca WHO, Baxtera, CDC i kilka innych instytucji światowych o zmowę przy usiłowaniu ludobójstwa.

Autor poniższego artykułu, dr True Ott, jest tym, do którego dzwonił kierowca czerwonego VW w przeddzień gazowego ataku. Notabene zaraz po brawurowym zatrzymaniu został przekazany Izraelczykom i od tej chwili słuch po nim zaginął...

http://www.docstoc.com/docs/15227591/Swine_flu_pandemic_TrueOtt


za zezowatym zorro

Do góry
#3504547 - 10/11/2009 04:01 Re: do poczytania [Re: Baqu]
AGASSI Offline
Knockin' On Heaven's Door

Meldunek: 21/03/2007
Postów: 12041
opinie ludzi o nowelizacji ustawy o hazradzie

"Całą sprawę w skrócie podsumowałbym tak:
Plusy ustawy antyhazardowej:
Walka z uzależnieniami. Sęk tylko w tym, ze o tym mówi się dużo, ale tylko ogólnikami. Nie przedstawiono konkretnych danych i wyników badań nad tym problemem. Poruszamy się więc trochę po omacku.
Zmniejszenie możliwości prania brudnych pieniędzy. Tutaj jest trochę podobnie jak w powyższym punkcie.

Minusy:
Z pewnością na walkę z hazardem w Internecie pójdą znaczne środki - czy to ze strony rządu, czy też dostawców Internetu (którzy swoje koszta przeniosą rzecz jasna na użytkowników). Monitorowanie masy przelewów bankowych i blokada całej rzeszy (wciąż zapewne powiększającej się, bo wielu ludzi i firm będzie szukało sposobów obejścia cenzury) stron internetowych to nie jest taka kaszka z mleczkiem.
Ograniczanie wolności obywateli w dysponowaniu ich własnymi pieniędzmi.
Segregowanie rynku na "równych i równiejszych", wybiórcze traktowanie podmiotów zajmujących się w zasadzie tym samym, monopolizacja.
Z pewnością powstanie szara strefa hazardowa. Nie muszę chyba wspominać, kto będzie (a kto nie) czerpał z niej zyski.
Generalnie nie jest to dobra praktyka - "chronić" obywateli przed nimi samymi poprzez zakazy i nakazy, wprowadzając cenzurę i prohibicję, jakby tylko rząd wiedział, co dla ludzi dobre, a oni sami nie umieli o siebie zadbać. Przypomina się credo "żelazną ręką doprowadzimy ludzkość do szczęścia"...
Sprowadzanie czynu, który nikomu nie wyrządza krzywdy, do miana przestępstwa. To już jest totalny absurd, że za puszczenie koła ruletki czy partyjkę pokera będzie można pójść siedzieć.
Zniszczenie w Polsce dyscypliny sportu, która na całym świecie święci triumfy (uprawiają ją nawet takie gwiazdy jak Matt Damon, Ben Afleck, Tobey Maguire czy Sam Simon - twórca "Simpsonów"), a w naszym kraju zyskuje coraz bardziej na popularności i wykształciła już paru utalentowanych i dobrze zapowiadających się zawodników. Mowa oczywiście o pokerze. Co by powiedzieli brydżyści, gdyby ich ukochaną grę zrównać z ruletką, blackjackiem czy grą w kości i zakazać jako "złego i patologicznego" hazardu - no bo w końcu to gra w karty?"

"Skupię się na sprawie, która mimo wszystko przeraża mnie bardziej. Otóż rząd, mieniący się liberalnym, proponuje rozwiązania, jakich nie powstydziłby się PiS - proponuje śledzenie własnych obywateli, aby ustalić w jaki sposób wydają oni swoje pieniądze. Uznaje ponadto arbitralnie, że poker należy do tzw. "twardego hazardu" - cokolwiek ten termin miałby oznaczać. Wykazuje się przy tym niestety całkowitą nieznajomością tematu i maskuje wszystko gładką demagogią. Przykładem tego niech będzie wymienienie pokera wśród gier takich jak baccarat czy blackjack (w których gra odbywa się przeciwko kasynu a nie między graczami).

Pozwólcie proszę, że przedstawię definicję hazardu nieco inną niż słownikowa czy prawna, lecz moim zdaniem dużo bardziej prawdziwą:
"Hazard - wszystkie gry pieniężne, w których długoterminowa wartość oczekiwana gracza, niezależnie od przyjętej przez niego strategii, jest mniejsza od zera"

Dla tych z forumowiczów, którzy mają trochę dalej do matematyki podam prosty przykład:
Pan Kowalski postanowił pograć w ruletkę, zaopatrzony w super niezawodny "system" na wygrywanie - będzie obstawiał na czarne bądź czerwone, w zależności od tego, co ten jego system podpowie. W ruletce te zakłady są wypłacane w stosunku 1:1 (czyli jeśli pan Kowalski postawi na czerwone 10 zł i te czerwone wypadnie, krupier wypłaci mu 20 zł). Jednak w ruletce (jak i w każdej grze hazardowej, wg definicji podanej powyżej), pan Kowalski gra przeciw kasynu, a kasyno nie jest przecież instytucją charytatywną - w związku z czym, jest "mały" haczyk - poza polami czarnymi i czerwonymi, jest również "zero", które jest zielone.
Tak więc kasyno proponuje p. Kowalskiemu zakład dla niego nieopłacalny z matematycznego punku widzenia - może wygrać raz, pięć, dziesięć, ale "w długim terminie" kasyno wygra ZAWSZE, bo oferuje wypłatę 1:1 na zakładzie, którego szanse wygrania dla grającego są niższe niż 1:1.

Dla odmiany spójrzmy teraz na tak szanowaną i poważaną działalność jak gra na giełdzie, lub - jeszcze lepiej: forex. Nikt nie zaprzeczy, że element losowości w przypadku tych sposobów inwestowania istnieje i jest niemały - na ceny akcji/kursy walut wpływa tyle czynników, że nawet najlepsi maklerzy często źle (patrząc post factum) lokują środki. Jednak nikt przy zdrowych zmysłach nie zaprzeczy, że osoby zawodowo zajmujące się tymi rynkami na swoich inwestycjach zarabiają. Dlaczego? Bo analizują wiele czynników, które mogą mieć wpływ na ceny walut czy akcji, kierują się doświadczeniem, informacjami o wynikach spółek, trendach itd. Potrafią także czasem dostrzec niepokojące sygnały płynące z rynku i wycofać/przekierować aktywa, zanim stracą zbyt dużo (np. w przypadku bessy)- słowem - dzięki swojej pogłębionej analizie i doświadczeniu potrafią zminimalizować straty, kiedy tracą a maksymalizować zyski, kiedy zarabiają.

Każda z tych umiejętności ma swój odpowiednik w przypadku pokera. Dobry gracz w pokera analizuje każde rozdanie pod wieloma kątami - matematycznymi, psychologicznymi i historycznymi - i podejmuje decyzję o dalszej grze w rozdaniu lub spasowaniu. I choć nie ma wpływu na to, jaka karta zostanie wyłożona, to jest w stanie zorientować się, czy w rozdaniu jest faworytem, czy nie.

Gdyby poker był w istocie grą hazardową, nie byłoby zawodowych graczy w pokera (tak jak nie ma zawodowych graczy w ruletkę), nie byłyby organizowane imprezy rangi mistrzostw świata (słyszał ktoś o mistrzostwach świata w baccarata?) - a co więcej, na czołowych miejscach tych imprez nie przewijaliby się co roku ci sami zawodnicy.

Koronnym argumentem przeciw pokerowi jest zdaniem Rządu możliwość prania brudnych pieniędzy. Argument ten jest o tyle śmieszny, że po pierwsze istnieje wiele prostszych sposobów "wyprania" pieniędzy a po drugie akurat strony internetowe umożliwiające grę w pokera on-line explicite zabraniają (i ten zakaz egzekwują z całą surowością) tzw. "chip dumpingu", czyli celowego "przegrywania" do innego gracza. Takie działania są wychwytywane zarówno automatycznie, jak i na żądanie innych graczy, którzy taką działalność zauważą (a gracze są wyczuleni, bo jest to także wobec nich nieuczciwa praktyka).

Jako umiarkowany liberał i wyborca PO mam prawo domagać się od rządzących wywiązywania się z obietnic wyborczych, także tych dotyczących światopoglądu i wizji państwa prezentowanego przez pp Posłów i Ministrów. W dniu dzisiejszym świętujemy rocznicę zburzenia Muru Berlińskiego, w przemówieniach polityków całego świata, w tym p. Premiera mnóstwo mowy o wolności. Brońmy tej wolności, brońmy się przed "prewencyjną" inwigilacją i nie bądźmy hipokrytami - więcej żyć zostało zmarnowanych a rodzin rozbitych przez konkursy telefoniczne w rodzaju "Jak ma na imię Andrzej Gołota" niż przez pokera. Strony oferujące hazard on-line same dbają o prewencję antyuzależnieniową, bo dobrze rozumieją, że "można ostrzyc owcę wiele razy, a obedrzeć ze skóry tylko raz".

Mam szczerą nadzieję, że ten post nie zostanie wykasowany przez moderatora, jak stało się to z innymi postami o tej tematyce - nie wiem, może łamały regulamin, myślę, że mój regulaminu nie łamie. Jednocześnie wyrażam gotowość do odpowiedzi na Wasze pytania i udziału w merytorycznej dyskusji - im większa będzie świadomość społeczna dotycząca prawdziwego pokera (a nie przesądów i stereotypów go dotyczącego), tym dla nas wszystkich lepiej - lepiej, bo wierzę w funkcję administracyjną państwa, którą zawsze na sztandarach niosła PO, a nie nakazowo-zakazowo-rozdzielczą, którą pachną ostatnie propozycje rządu."

Do góry
#3506707 - 11/11/2009 07:16 Re: do poczytania [Re: AGASSI]
AGASSI Offline
Knockin' On Heaven's Door

Meldunek: 21/03/2007
Postów: 12041
Afera hazardowa z drugiej strony

Autor: Teoretyk (zredagowany przez: kambuzela, Analityk)

Słowa kluczowe: automaty, hazard, Afera hazardowa, automaty o niskich wygranych

2009-11-09 22:32:04


fot. Teoretyk
Jaki jest związek wszystkich afer hazardowych z Totalizatorem Sportowym? Kto chce zbudować kapitał polityczny pozbawiając pracy dziesiątki tysięcy ludzi? Co się stanie, gdy nowa ustawa wejdzie w życie?

Świat automatów o niskich wygranych

Można je spotkać w większości pubów, stacji benzynowych oraz w lokalach, które powstały specjalnie po to, aby stanęły w nich automaty. Obecnie funkcjonująca ustawa zezwala na wstawienie automatów przez operatora tylko do lokalu, w którym jest już prowadzona działalność. W praktyce wiele punktów prowadzi tylko sprzedaż napojów lub papierosów, a ich głównym źródłem przychodu są zyski z automatów. Maksymalnie trzy - bo tylko na tyle pozwala ustawa - w jednym lokalu potrafią w dobrym miesiącu przynieść właścicielowi lokalu kilka tysięcy złotych przychodu. Stanowią podstawę egzystencji zadziwiająco dużej ilości małych podmiotów gospodarczych i dają zatrudnienie wielu tysiącom ludzi. Jednorazowa wygrana na automacie nie może przekroczyć 50 zł i tak też jest w praktyce w każdym legalnie działającym punkcie. Dodatkowe gry oraz możliwość uzyskiwania wygranej raz po razie powodują, że faktycznie z automatu można po kilkudziesięciu minutach grania wyciągnąć nawet tysiąc złotych. Aby być uczciwym należy również dodać, że istnieje takie samo prawdopodobieństwo, że w automat wrzucimy tysiąc i nie wyciągniemy nic. Standard w każdej grze losowej, żadna nowość.

Istnieje więc niewielki lokal, w którym stoi biurko dla pracownika, lodówka z napojami i trzy automaty o niskich wygranych. Codziennie spotykają się w nim ludzie zaczynający grać, grający nieregularnie oraz prawdziwi hazardziści. Nie ma się co oszukiwać - hazard szybko staje się nałogiem i ktokolwiek podważy tą tezę będzie kłamcą. Ci ludzie grają za swoje lub pożyczone pieniądze, niejednokrotnie przegrywają pieniądze przeznaczone na zapłacenie rachunków czy rat w bankach. Zdarza się - należy zaznaczyć oczywiście, że granie na automatach dozwolone jest tylko dla osób pełnoletnich i tej zasady właściciele punktów starają się przestrzegać, choćby dlatego, że jedna wizyta straży miejskiej w lokalu może narazić na poważne mandaty. Oczywiście popadanie w nałóg hazardu działa na szkodę grającego, ale przecież jest to osoba dorosła, w pełni odpowiedzialna za swoje czyny i nie grająca na automacie pod presją przystawionego do głowy pistoletu. Wolny kraj, wolny wybór.

Lokal z automatami "od kuchni" czyli co ile kosztuje i ile się zarabia

Chcąc wstawić do swojego lokalu automaty do gry musimy w nim prowadzić działalność. Mając więc wynajęty lokal, prowadząc w nim działalność, zatrudniając ludzi możemy podpisać umowę z firmą mającą koncesję na wstawianie automatów. Od momentu podpisania umowy do momentu wstawienia automatów do lokalu mijają zawsze co najmniej trzy miesiące. Przez trzy miesiące płacimy czynsz. Zakładając, że przez ten okres nie musimy nawet zatrudniać pracowników - posiedzimy w lokalu sami sprzedając same napoje. Pierwsze trzy miesiące płacimy więc czynsz, ponosimy koszty nie mając nic w zamian. Jeśli po trzech miesiącach w naszym lokalu pojawiają się automaty zaczyna się gra. Dosłownie i w przenośni.

180 Euro - tyle wynosi obecnie miesięczny podatek ryczałtowy od każdego automatu w lokalu. Prosta kalkulacja daje nam więc 2400 zł miesięcznie na dzień dobry i to niezależnie, czy automaty zarobią czy nie. Nie każdy wie, że automaty mogą wejść w tzw. minus, czyli nie tylko nie zarobią, ale też wypłacą więcej niż zostało wrzucone. Oczywiście w skali roku powinno się to wyrównać, ale zdarza się, że czasami przez 2 miesiące automaty mamy w minusie, nic nie zarabiamy, a 2400 zł musimy zapłacić. Załóżmy jednak, że średnio automat wypłaci mniej niż wrzucą do niego gracze - mamy więc wynik na plus. Załóżmy nawet, że w dobrze rozegranym punkcie, w którym gra regularnie duża liczba graczy, w każdym automacie zostanie 6 tysięcy złotych. Daje to sumę 18 tysięcy złotych i proszę uwierzyć, że to powyżej średniej krajowej - zainteresowanych odsyłam do raportów publikowanych przez Izbę Celną. Mamy więc w automatach kwotę 18 tysięcy złotych. Na początku musimy więc odliczyć obecny podatek ryczałtowy 2400 zł. Zostaje nam 15600 zł i tę kwotę dzielimy pół na pół z operatorem, czyli firmą, która wstawiła nam automaty. Firma wypłaca nam więc kwotę 7800 zł do ręki na podstawie wystawionej faktury VAT. Oczywiście jest to kwota brutto, więc będziemy musieli odliczyć podatek VAT. Dwóch pracowników, którym płacimy najniższą krajową, kosztuje nas łącznie 3 tys. zł, czynsz załóżmy 800 zł, energia zimą nawet 600 zł, jeśli mamy telewizor to doliczmy 50 zł za abonament i 70 zł za ZAIKS. Łącznie kosztów mamy 4520 zł. Odejmując tę kwotę od tego, co zarobiliśmy z automatów, zostaje nam 3280 zł brutto. Odejmiemy VAT i już robi się 2.688 zł, zapłaćmy podatek dochodowy w wysokości 19% i mamy 2.177 zł. Przypominam, że nasze założenia obejmowały 6 tys. z każdego automatu - w wielu lokalach taki wynik jest uzyskiwany tylko raz, dwa razy w roku. Zdarzają się też miesiące, że tylko ponosimy koszty, bo automaty wchodzą w minus. Czy jest więc to złoty interes? Niekoniecznie, chociaż jeśli mamy 2-3 takie lokale, można już ze spokojem żyć na ponadprzeciętnym poziomie.

A teraz wyobraźmy sobie, że podatek 180 Euro zostaje zastąpiony podatkiem w wysokości 2 tysięcy złotych od automatu - tak napisano w nowym projekcie ustawy. Oznacza to, że pierwsza pozycja w naszej kalkulacji zmieni się z kwoty 2400 zł na 6 tysięcy. Nie jesteśmy w stanie nigdy zarobić na koszty. Co zrobimy?

Zwolnimy dwóch pracowników, przestaniemy płacić jakikolwiek podatek od automatów, nie będziemy płacić skłądek ZUS za pracowników, nie będziemy odprowadzali podatku dochodowego, podatku VAT, zrezygnujemy z wynajmu lokalu, zerwiemy umowę na telewizję. Najprawdopodobniej zamkniemy swoją działalność. Nasz lokal jest mały, ale takich lokali w naszym 400-tysięcznym mieście jest około 60. Prosty rachunek: tylko w naszym mieście pracę straci 120 osób, a budżet państwa nie dostanie miesięcznie 144 tysięcy złotych z tytułu podatku od automatów, co w skali roku daje 1 728 000 zł. Nasi byli pracownicy pójdą na bezrobocie - nie są wykwalifikowaną kadrą, bo takiej nie potrzebowaliśmy. Jedyne miejsce, gdzie mogą znaleźć pracę, to np. parking strzeżony, a tych jest w mieście mniej niż punktów z automatami. Przez kilka miesięcy dawaliśmy im pracę, teraz rząd nie da nam szans na ich dalsze zatrudnienie, a ich samych wyśle na bezrobocie. Prosty rachunek ekonomiczny.

Skąd ta nagonka?

W tym roku pierwsze reportaże i artykuły w prasie można było zobaczyć już wczesną wiosną. Obserwowaliśmy to z niepokojem, wiedzieliśmy bowiem, czym jest to spowodowane. Wielka akcja CBŚ nagłośniona przez prasę, o której wynikach gdzieś po cichutku poinformowano dopiero w październiku. No cóż, wynik nie był zbyt medialny - okazało się, że zdecydowana większość działa w pełni legalnie, a czarne owce zdarzają się wszędzie. Wszyscy właściciele firm wstawiających automaty to szefowie mniej lub bardziej lokalnych mafii, a punkty z automatami to zwykłe pralnie pieniędzy. Zapłakani ludzie opowiadający w telewizji o wielkich przegranych i straconym życiu. Sytuacja dramatyczna. Mało kto wie, że punkty z automatami o niskich wygranych byłyby największą konkurencją dla wideoloterii, które już od dłuższego czasu chce wprowadzić Totalizator Sportowy. Tajemnicą poliszynela jest w branży nazwa firmy obsługującej wideoloterie, której prezes otwarcie w wywiadach wypowiadał się, że lobbuje polski rząd, aby rynek podporządkować wideoloteriom. Tak, tak, drodzy Państwo - zostaliście genialnie zmanipulowani. Oczywiście branża hazardowa jest też silną branżą, operatorzy obsługujący kilkadziesiąt takich punktów, do których wstawili automaty, zarabiają bardzo dobrze, więc ze swojej strony również zaczęli lobbować. Sprawa na przełomie maja i czerwca ucichła. Pojedyncze reportaże o hazardzie i automatach nie były już tak natrętne. Zauważcie, że w żadnym z reportaży nie mówiono o kasynach i salonach gier, a jedynie o właśnie takich małych punktach z automatami o niskich wygranych. Z czym więc prasa walczyła? Z hazardem jako uzależnieniem czy z automatami będącymi bardzo poważną konkurencją dla wideoloterii?

Wielki come back

Stało się. Słynna afera hazardowa, przecieki, podsłuchy, podejrzenie korupcji, pierwsze strony gazet. Premier zareagował błyskawicznie. Ma 52 lata i dopiero uświadomił sobie, jakim zagrożeniem jest hazard? Taki wykształcony i obyty w świecie człowiek? Wcześniej nie wiedział, ale teraz postanowił zareagować z całą stanowczością? Nie, przecież to aż niewiarygodne. Pech chciał, że na barkach jego partii ciążyło wszystko, co związane z najnowszą "aferą hazardową". Trzeba było oczyścić atmosferę, odciąć się od tego wszystkiego, co mogłoby zmniejszyć poparcie w sondażach i pokazać, że to właśnie ci, którzy byli głównym ogniwem afery, będą teraz zdecydowanie walczyć z hazardem. Przecież to bardzo poważne zagrożenie dla całego narodu. Narodu baranów i głupków, którzy nie są odpowiedzialni za swoje czyny i trzeba im zakazać tego, co szkodliwe. Wyczuliście ironię? To dobrze. Mało kto przy obecnej nagonce na branżę hazardową odważyłby się stanąć przeciwko zmianom zaproponowanym przez premiera - zostałby wyklęty przez społeczeństwo nakarmione przez media obrazem zrujnowanych hazardzistów, którzy przegrali swoje życie. Mamy więc nowy projekt ustawy. To nic, że dziesiątki tysięcy ludzi stracą pracę, zamkną firmy, że budżet państwa nie dostanie kilkudziesięciu milionów złotych. To nieistotne, bo trzeba ludziom zakazać hazardu, skoro sami nie myślą.

Kilka faktów

1. Punkt z automatami o niskich wygranych musi być usytuowany co najmniej 100 metrów od szkoły, kościoła, uczelni czy przedszkola. Chcąc sprzedawać wódkę, musimy zachować dystans 50 metrów.

2. Nowy projekt ustawy zniszczy przedsiębiorców, którzy są właścicielami lokali z automatami o niskich wygranych i spowoduje zwolnienie z pracy kilkudziesięciu tysięcy osób.

3. W Polsce jest 47 tysięcy automatów o niskich wygranych. Każdy z nich objęty jest miesięcznym podatkiem ryczałtowym w wysokości 180 Euro. Daje to miesięcznie ponad 35 milionów wpływu do budżetu. Ponad 430 milionów rocznie. Nowy projekt ustawy uszczupli wpływy do budżetu o co najmniej kilkaset milionów rocznie. Nie liczymy oczywiście tu podatku VAT oraz podatku dochodowego.

4. Rząd walczy z hazardem, ale równocześnie planuje zwiększenie liczby kasyn (zgodnie z treścią projektu nowej uchwały).

5. W branży hazardowej obowiązuje całkowity zakaz reklamy. Reklamy Totalizatora Sportowego krzyczą do nas z telewizji, prasy, billboardów i autobusów. Czy Lotto to nie hazard?

6. Papierosy i alkohol są równie uzależniające i bardziej szkodliwe niż hazard. Nikt nigdy nie robił tyle zamieszania wobec tego typu zagrożeń dla społeczeństwa.

7. Projekt nowej ustawy hazardowej zakłada również opodatkowanie turniejów pokera. Za kilka lat nie będzie można już legalnie zagrać w "wojnę" czy "tysiąca".

Te punkty można byłoby mnożyć, tylko po co? Powyższy tekst powinien wystarczyć, zainteresowani poszukają w internecie informacji potwierdzających to, co zostało powyżej napisane. I wszystko, co będą chcieli znaleźć na potwierdzenie.. znajdą.

Warto wspomnieć, że rząd w ferworze walki zapomniał, kto i dlaczego spowodował całą nagonkę na branżę i chce zakazać wprowadzenia wideoloterii. Co za ironia...

Do góry
Strona 13 z 23 < 1 2 ... 11 12 13 14 15 ... 22 23 >




Kto jest online
11 zarejestrowanych użytkowników (Akhu, latajaca_holenderka, VVega, ANZELMO, igea23, Sensei, akagi, forty, wHiTe_StAr, alfa, 11kera11), 3114 gości oraz 9 wyszukiwarek jest obecnie online.
Key: Admin, Global Mod, Mod
Statystyki forum
24772 Użytkowników
97 For i subfor
45050 Tematów
5584133 Postów

Najwięcej online: 4506 @ 14/05/2024 20:07