Strona 3 z 23 < 1 2 3 4 5 ... 22 23 >
Opcje tematu
#2851376 - 21/01/2009 02:35 Re: do poczytania [Re: Radek_89]
forty Offline


Meldunek: 14/05/2001
Postów: 30407
Skąd: Brama
Originally Posted By: Radek_89
Originally Posted By: Twin Peaks
Originally Posted By: Baqu
czemu do "to i owo" ? moim zdaniem do "Sports Insider" - dobry temat, czasem czegos ciekawego mozna sie dowiedziec, albo samemu wrzucić, spokojny i lekki, nikomu nie przeszkadza... poza jak widać jedną osobą smile

pozdr,


Najbardziej to mnie denerwuje, że forty robi niepotrzebnie reklamę w innych tematach.

Co ma świat bukmacherstwa do wklejanych tu artykułów?
Wklej znów jakiś artykuł artykuł o Ronaldo bo to cholernie pasuje do "swiata bukmachesrtwa" smile
Nie chcesz, to nie czytaj. Akurat artykuły tutaj w większości są całkiem ciekawe.

Co do ostatniego tekstu redaktora Stopy - myślę, że jednak nazwa Australian Open jest nie do pobicia przez potrodolary szejków. Ja nie wyobrażam sobie, by czwartym turniejem wielkoszlemowym było jakieś "Arabia Open".

1
To,że ten temat znalazł się akurat w tym dziale to zwykły przypadek(po prostu pierwszy,artykuł tego dotyczył)
2
To że reklamuję temat w innych działach-(nie każdy artykuł,
a tylko te które dotyczą danego tematu, i nie widze w tym nic
zdrożnego)
3
Temat rzeczywiście nadaje się bardziej do działu Sports Insider(tu proszę moda o działanie)
4
Szczególnie chciałbym pozdrowić usera o nicku Twin Paeks
(bez żadnych uszczypliwości) smile piwo (a Ty sie bracie nie denerwuj...)
5
Pozdrawiam również innych mieszkanców Czarnegostoku smile
6
Wszystkich innych zresztą też

Do góry
Bonus: Unibet
#2851499 - 21/01/2009 03:14 Re: do poczytania [Re: forty]
paoblo Offline
Carpal Tunnel

Meldunek: 19/02/2007
Postów: 2708
wklejaj dalej artykuły do poczytania, ja je czytam piwo

Do góry
#2853230 - 21/01/2009 15:05 Re: do poczytania [Re: paoblo]
forty Offline


Meldunek: 14/05/2001
Postów: 30407
Skąd: Brama
Porażki cuchną

Mam bardzo prosty sposób, by sprawdzić ból w narodzie po przegranej polskiego sportowca. Jeśli następnego dnia pan stolarz podczas rozmowy na temat wymiarów nowej szafy (albo pan kioskarz przy wydawaniu reszty) ni stąd, ni zowąd jęknie: &#8222;Patrz pan, a ci nasi znowu dostali baty&#8221;, to już wiem, że sprawa jest bolesna.

*

Ostatnie takie objawy zaobserwowałem mniej więcej miesiąc temu, kiedy Adam Małysz przegrywał raz za razem. Potem zapadła cisza, co oznacza, że ból został przez naród oswojony.

Jak będzie po porażce Agnieszki Radwańskiej w pierwszej rundzie Australian Open, tego jeszcze nie wiem. Wiadomość jest zbyt świeża, nie do wszystkich we wtorek rano dotarła. W każdym razie kioskarz przy wydawaniu reszty milczał. Jak znam życie, rozszaleją się internauci, którzy poradzą Agnieszce, żeby dała sobie spokój z tenisem, bo nie umie grać, o czym oni od początku doskonale wiedzieli. Użyją sobie być może brukowce, które wykryją, że Piotr Radwański upija się regularnie, Ula po kryjomu podcina siostrze naciąg w rakiecie, a w rodzinie trwają nieustanne kłótnie o pieniądze. Natomiast prasa poważniejsza zacznie sugerować, że Agnieszka powinna jednak zostawić w cholerę piękny Kraków oraz despotycznego tatę i przenieść się na stałe na Florydę, wynajmując tam jakiegoś słynnego trenera.

Prawdziwi znawcy tenisa na pewno potraktują sprawę z dystansem. Oni bowiem wiedzą, że przykre wpadki zdarzają się od czasu do czasu nawet najlepszym. Przegrywali przecież w pierwszych rundach i Roger Federer, i Rafael Nadal. Odpadały siostry Williams, Maria Szarapowa i Ana Ivanović. Poziom tenisa jest dziś tak piekielnie wyrównany, że zagrożenie ze strony niżej sklasyfikowanych zawodników bywa w każdym turnieju ogromne. A największe pole minowe znajduje się na kortach imprez wielkoszlemowych.

Nie zmienia to oczywiście faktu, że przegrana z Kateryną Bondarenko to jedno z trzech największych potknięć w krótkiej karierze zawodowej Agnieszki Radwańskiej. Podobne zdarzyło jej się w 2007 roku na Roland Garros w Paryżu, gdy w katastrofalnym stylu przegrała w pierwszej rundzie z Włoszką Marą Santangelo. Na równi postawiłbym też porażkę z 15-letnią Portugalką Michelle Larcher de Brito podczas turnieju w Miami w 2008 roku.

Porażki cuchną &#8211; powiedziała słynna Martina Navratilova, gdy w latach 90. po długiej przerwie pojawiła się na Roland Garros i odpadła po pierwszym meczu. Cuchną nawet wtedy, gdy ktoś &#8211; tak jak ona &#8211; ma na koncie mnóstwo sukcesów i niczego nikomu nie musi już udowadniać. A co dopiero na początku kariery, jak w przypadku Agnieszki Radwańskiej.
autor-(Adam Fąfara)

Do góry
#2855901 - 22/01/2009 17:26 Re: do poczytania [Re: forty]
forty Offline


Meldunek: 14/05/2001
Postów: 30407
Skąd: Brama
Argentyńskie tango w męskiej siatkówce trwa nadal - sylwetka nowego trenera Daniela Castellaniego

Wraz z nadejściem nowego roku, przyszedł także czas na uporządkowanie spraw związanych z polską kadrą mężczyzn. Już od kilku miesięcy wiedzieliśmy, że w styczniu ogłoszone zostanie nazwisko następcy Raula Lozano. Na sobotniej Gali "Siatkarskie Plusy" karty zostały odkryte i stało się jasne, że nowym szkoleniowcem biało-czerwonych będzie dobrze znany w naszym kraju Daniel Castellani.
Komisja odpowiadająca za wybór nowego selekcjonera reprezentacji Polski starała się, by wszystko było do samego końca owiane tajemnicą. Wszystkie powściągliwe komentarze jej członków, jak i wzbudzające pewne kontrowersje co do sposobu wyboru trenera mężczyzn wywiady udzielane przez prezesa Polskiego Związku Piłki Siatkowej Mirosława Przedpełskiego myliły opinię publiczną i sprawiały, że wciąż nie mogliśmy być niczego pewni. Ostateczna decyzja miała zostać podjęta 16 stycznia, zaś jej oficjalne ogłoszenie zaplanowano na odbywającą się dzień później Galę.

Już na samym początku wyścigu o posadę trenera polskich siatkarzy prym wiódł Daniel Castellani. Mówiło się, że jego głównym atutem jest znajomość polskiego środowiska, a także sukcesy odnoszone ze Skrą Bełchatów. Wypowiedzi najważniejszych w polskiej siatkówce osób świadczyły o tym, że jest on ich faworytem i ma duże szanse na objęcie naszej narodowej kadry. W prasie wielokrotnie pojawiały się anonimowe wypowiedzi członków PZPS, które świadczyły o tym, że wynik konkursu został już dawno przesądzony, a Castellani może się już cieszyć z nowego miejsca pracy. Wydawało się to bardzo prawdopodobne, bowiem z gry wypadł trener mistrzów olimpijskich z Pekinu - Hugh McCutcheon, a do konkursu nie przystąpiły takie osobistości, jak choćby Julio Velasco i Bernardo Rezende. Wtedy to jednak swoje aspiracje zgłosił trener, którego kandydatura pod względem ilości zdobytych tytułów przyćmiewała wszystkie inne razem wzięte.
Tym tajemniczym człowiekiem okazał się Włoch Daniele Bagnoli. Wszystkie oczy nie bez powodu natychmiastowo obróciły się w jego stronę. Jego osiągnięcia, tytuły i sukcesy można by wymieniać w nieskończoność. Na jego koncie znajdują się najbardziej pożądane trofea, o których śnią tysiące innych szkoleniowców. Jednak niedługo potem okazało się, że jest on także jedynym kandydatem na stanowisko trenera reprezentacji Rosji. Stało się więc jasne, że ponownie kandydatem nr 1 w Polsce jest Argentyńczyk...

Pod koniec grudnia ogłoszono ostateczną trójkę trenerów, spośród których wybrany miał zostać nowy selekcjoner męskiej kadry. Jednak dopiero wraz z dniem 17 stycznia do powszechnej wiadomości podano, że nowa era w polskiej siatkówce mężczyzn zapoczątkowana została z Danielem Castellanim u boku.

Przed nowym szkoleniowcem naszej kadry jest wiele trudnych zadań. Jego celem nr 1 są Igrzyska Olimpijskie w Londynie w 2012 r. oraz Mistrzostwa Świata w 2014 r. Mimo to, możemy być pewni, że nikt nie będzie chciał spisać innych imprez na straty. Aby ponownie cieszyć się sukcesami, Castellani musi zebrać kadrę i znów mozolnie zacząć ją odbudowywać, włączając w swój misterny plan młodych zawodników. Czy Argentyńczyk temu podoła?

Jego kariera zawodnicza opierała się głównie na tak bardzo cenionej w dzisiejszych czasach szkole włoskiej. Grał również w Brazylii, lecz sukcesy odnosił głównie z kadrą (zdobył m.in. brązowy medal na Igrzyskach Olimpijskich w Seulu w 1988 r.). Swoją trenerską przygodę zaczął od prowadzenia kadry Argentyny, co daje mu pewien komfort w nowej pracy, gdyż posiada już doświadczenie w starciu z reprezentacyjną rzeczywistością, tak różną od klubowej. Zanim podpisał kontrakt ze Skrą Bełchatów, zajmował się także jednym klubem włoskim i argentyńskim. Jednak to właśnie z naszym zespołem odniósł swój największy jak dotąd sukces klubowy, jakim niewątpliwie jest trzecie miejsce w elitarnych rozgrywkach Champions League.

Daniel Castellani wydaje się być odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu. Jest wyważony i cierpliwy oraz, jak sam to często podkreśla, najpierw widzi w swoim podopiecznym człowieka, a dopiero później siatkarza. Mirosław Przedpełski uważa go za bardzo dobrego fachowca, który jest zarówno teoretykiem, jak i praktykiem. Warto także dodać, że zawodnicy Skry Bełchatów wielokrotnie chwalili sobie współpracę z argentyńskim trenerem, a przecież wielu z nich stanowi o sile naszej narodowej reprezentacji.

Castellani posiada swój plan na prowadzenie polskiej kadry. Ma też świadomość tego, w jakiej sytuacji znajduje się ona obecnie, a także wie, co "w trawie piszczy". Z rozgrywek PlusLigi wyniósł wiadomości na temat potencjału siatkarzy innych klubów. Pytanie tylko, czy będą oni w stanie zmienić swoje myślenie i zaakceptować go jako nowego selekcjonera?

Pierwszym sprawdzianem dla nowego trenera będą jesienne Mistrzostwa Europy w Izmirze. Trudno jest od razu oczekiwać od niego cudów, lecz nie da się ukryć, iż ta najpoważniejsza w 2009 r. impreza może zadecydować o nowym wizerunku Castellaniego i sposobie postrzegania jego osoby przez kibiców oraz działaczy.
Sylwetka Daniela Castellaniego, nowego selekcjonera męskiej reprezentacji Polski:

Data urodzenia: 21 marca 1961 r.

Kariera zawodnicza:
m.in. Chieti (Włochy)
Bradesco (Brazylia)
Minas (Brazylia)
Falconara (Brazylia)
Bolonia (Włochy)
Padwa (Włochy)
Florencja (Włochy)

Osiągnięcia zawodnicze:
Mistrzostwo Juniorów Ameryki Płd.
Brązowy medal Mistrzostw Świata w 1982 r.
Turniej Kwalifikacji Olimpijskich w 1987 r.
Brązowy medal - Igrzyska Olimpijskie w 1988 r. w Seulu
Puchar CEV

Kariera trenerska:
Reprezentacja Argentyny
Gioia del Colle (Włochy)
Orígenes Bolívar (Argentyna)
Skra Bełchatów

Od 17 stycznia 2009 r. - Reprezentacja Polski

Osiągnięcia trenerskie:
Złoty medal Igrzysk Panamerykańskich z Argentyną
Tuniej Kwalifikacji Olimpijskich w 1996 r. z Argentyną
2 razy mistrzostwo ligi argentyńskiej z Bolívar Signia
Finał ligi argentyńskiej z Bolívar Signia
2 razy Mistrzostwo Polski i 1 raz Puchar Polski ze Skrą Bełchatów
Brązowy medal Ligi Mistrzów ze Skrą
autor: Joanna Seliga

Do góry
#2856630 - 22/01/2009 23:12 Re: do poczytania [Re: forty]
forty Offline


Meldunek: 14/05/2001
Postów: 30407
Skąd: Brama
Kolejna ofiara ataku na PZPN
Od kilku dni gwiazdą mediów jest członek Zarządu PZPN - Kazimierz Greń. Działacz z Podkarpacia został podejrzany o przywłaszczenie 8,5 tysiąca złotych z ministerialnej kasy. Pieniądze, które były przeznaczone na akademię w szkole mistrzostwa sportowego, prezes wydał przy pomocy swoich podwładnych na zakrapiany raut. Niby co w tym dziwnego? Nie od dziś wiadomo, że działacze związku potrafią się dobrze bawić. Panowie z rzeszowskiej prokuratury nie znają jednak tej świeckiej tradycji.
Jeszcze kilka miesięcy temu podkarpacki baron rozdawał karty w związku i trząsł całym regionem. To on prowadził kampanię wyborczą Grzegorza Lato i przyczynił się znacznie do jego triumfu. Wymyślił zgrabny program wyborczy licząc oczywiście na jakąś poważną posadkę w nowych władzach związku. Ku zaskoczeniu wszystkich obserwatorów, z oczywistym wyłączeniem osób uprawnionych do głosowania, Lato wygrał wybory w pierwszej turze. Wówczas Kazimierz Greń z zadowoleniem zacierał ręce, przedwcześnie. Nie dostał wymarzonej posady sekretarza generalnego związku, bo prezes się od niego odsunął.

Powód rezygnacji ze współpracy z Greniem był prosty. Nie od dziś wiadomo, że Lato do elokwentnych erudytów nie należy. Podczas gdy jego koledzy z podwórka dostawali w podstawówce czerwone paski na świadectwie, młody Lato biegał za piłką i szlifował formę. Każdy piłkarz z narodowej reprezentacji wracającej z udanych mistrzostw świata w RFN, prowadzonej przez Kazimierza Górskiego, z wielką chęcią udzielał dziennikarzom wywiadów, a Grzesiu nie potrafił wydukać choćby jednego zdania. To, że używanie zdań wielokrotnie złożonych nie należy do jego mocnych stron pokazał choćby podczas wyborów, gdzie zrezygnował z przemówienia na rzecz przeczytania gotowego tekstu z kartki. Nawet jego koledzy na sali śmiejąc się wówczas pytali, czy on w ogóle rozumie to co czyta. Najlepszym sposobem na uniknięcie wpadek nowego prezesa było więc otoczenie go rozsądnymi współpracownikami. Nie ma co ukrywać, Greń też żadnej porządnej szkoły nie skończył. Z resztą temat wykształcenia jest dla Kazimierza Grenia dość niezręczny. Kiedyś poprosił on dziennikarza, by nie pisał o jego przekręcie związanym właśnie z wykształceniem, bo... ma raka i może tego nie przeżyć. Później okazało się oczywiście, że choroba była zmyślona.

I tak z bohatera i czarnego konia jesiennych wyborów Greń stał się gościem rzeszowskiej prokuratury. Ale jak już grzebie się w pieniądzach ministra Mirosława Drzewieckiego, to nie ma się co dziwić, że do domu pukają funkcjonariusze CBA. Minister sportu nie jest fanem obecnych władz PZPN. Po odwołaniu kuratora związku był ewidentnie zdenerwowany i świadomy swojej osobistej porażki. Jak dotąd nikomu z rządzących polityków nie udało się przegonić na cztery wiatry tych działaczy, którzy kombinują na boku i ignorują problem korupcji w związku. Kraj się za nich wstydzi, kibice wręcz nienawidzą, a oni wszelkie bluzgi i oszczerstwa pod ich adresem przyjmują spokojnie wiedząc, że są nie do ruszenia. Za nimi stoją pewnie równie sympatyczni działacze FIFA i UEFA, którzy na próbę maczania palców w sprawach związkowych szczują zwykle dyskwalifikacją piłkarzy z prowadzonych rozgrywek. Minister Drzewiecki znalazł jednak bardzo prosty sposób na "leśnych dziadków". Gdy przed wyborami postawiono zarzuty prokuratorskie jednemu z kandydatów na prezesa - Zdzisławowi Kręcinie, byłem pewien, że to początek frontalnego ataku na związkowe nieróbstwo, niegospodarność i prywatę. Najlepszą metodą na wykurzenie tych działaczy, którzy mają coś za uszami jest przyjrzenie się ich wyczynom w związku i powiadomienie odpowiednich organów ścigania. Muszą oni mieć wiele grzechów na sumieniu, jeśli zrezygnowali z wyboru na prezesa najbardziej reformatorsko zapowiadającego się Zbigniewa Bońka na rzecz twardego betonu. Lato miał im zapewnić spokój i brak jakichkolwiek decyzji, które mogłyby zmienić ich sielankowe związkowe życie, i tak też czyni.

Niektórzy sugerują, że nagonka na Kazimierza Grenia jest odwetem działaczy za otwartą krytykę związku. Swego czasu Greń nie krył niezadowolenia z odsunięcia go na boczny tor. Naubliżał więc prezesowi i jego podwładnym, w tym wiceprezesowi Rudolfowi Bugdole. Wydaje się jednak, że to nie zemsta, lecz jeden z elementów przemyślanej metody ministra sportu na wykurzenie niekompetencji i anarchii ze związku. Greń ma teraz poważne problemy, gdyż dawni działacze podkarpackiego oddziału zaczynają przypominać sobie wiele nieścisłości powstałych w trakcie jego rządów w regionie. Takich podejrzanych faktur może być więc znacznie więcej. Teraz zaś obecny członek zarządu PZPN błaznuje w mediach żaląc się na ataki na jego rodzinę i znajomych, szczucie i dyskryminacje. Greń posunął się nawet do tego stopnia, że zasugerował, że jest w stanie popełnić samobójstwo. Czy on myśli, że przez takie gadanie prokuratura umorzy mu śledztwo, albo niezadowolony naród odkryje w nim ofiarę?

Minęło już kilka miesięcy od wyborów w PZPN. Oczywiście nikt nie spodziewał się jakichkolwiek zmian w związku, mimo że program wyborczy Grzegorza Lato mógłby coś takiego sugerować. Nie od dziś przecież wiadomo, że program wyborczy pisze się jedynie na wybory. Zamiast wziąć się do roboty co rusz słyszymy o kolejnych zatrzymaniach podejrzanych o korupcję działaczy i sędziów, machlojach członka zarządu związku, zakrapianej imprezie w Zakopanym, na którym prezes paraduje w nie tym dresie, w którym powinien, czy kontynuacją galimatiasu związanego z ewentualną degradacją następnych podejrzanych klubów. W związku zaś po pseudorewolucyjnych wyborach przyszedł czas na spokój i marazm. Jak w polskim filmie, tak i w związku nic się nie dzieje... do czasu. Mam nadzieję, że to cisza przed burzą i w niedalekiej przyszłości będziemy świadkami kolejnych zatrzymań prominentnych działaczy, które w konsekwencji spowodują nadejście długo oczekiwanych zmian na lepsze.
T.dzionek

Do góry
#2858733 - 23/01/2009 15:21 Re: do poczytania [Re: forty]
forty Offline


Meldunek: 14/05/2001
Postów: 30407
Skąd: Brama
Siedem grzechów głównych prezesury Grzegorza Laty

O 100 dni spokoju apelował Grzegorz Lato tuż po wyborze na prezesa PZPN 30 października 2008 roku. Wprawdzie jeszcze nie minęło, ale już widać, że czas został zmarnowany.
Lato, zamiast spożytkować początek prezesury na konstruktywną naprawę polskiej piłki, wdrożenie nowych standardów zarządzania PZPN i idącą za tym poprawę związkowego wizerunku, poszedł w zupełnie innym kierunku.

Mianowicie zajął się umacnianiem starego układu, pielęgnowaniem negowanych metod kierowania PZPN i konsumowaniem przywilejów powierzonej mu funkcji, psując przy tym jeszcze bardziej i tak już nieodwracalnie zły image związku.

- Jeśli przez rok nie uda się nic zmienić w PZPN, to sam podam się do dymisji - odważnie zapowiadał Lato przed wyborami.

Obserwując jego pierwsze trzy miesiące działania w roli szefa związku, nieodparcie nasuwa się pewna dygresja: po co z dymisją czekać aż rok, do 30 października 2009, skoro już teraz można dać sobie spokój. Efekt "osiągnięć" przecież i tak będzie identyczny. Z kolei bilans strat tej karykaturalnej prezesury może okazać się znacznie mniej dotkliwszy.

Przed jutrzejszym zjazdem sprawozdawczym PZPN, podsumowującym trzymiesięczne dokonania prezesa Laty, pozwoliliśmy sobie przypomnieć jego najbardziej spektakularne "sukcesy" (czytaj - wpadki):

1. Euro 2012 z Niemcami.
Tuż po wyborze na prezesa w programie telewizyjnym "Kropka nad i" na pytanie Moniki Olejnik, co będzie, jeśli wkrótce oka-że się, że nasz partner w organizacji finałów mistrzostw Europy 2012 - Ukraina - nie zdąży z przygotowaniami, Lato wypalił: "Nie ma problemu, zrobimy Euro z Niemcami!".

2. Tajny kontrakt z Nike.
Lato podczas kampanii głosił transpa-rentność finansów PZPN, całkowitą przejrzystość wysokości wszystkich kontraktów związku. Już jednak pierwszą transakcję nowych władz, czyli wybór firmy na sponsora generalnego reprezentacji Polski, obwarował absolutną klauzulą tajności, tłumacząc, iż amerykański kontrahent jako spółka handlowa nie życzy sobie ujawniania warunków umowy.

3. Tymczasowy rzecznik prasowy Andrzej Strejlau. W pier-wszych godzinach prezesowania Lato odwołał z funkcji rzecznika PZPN Zbigniewa Koźmińskiego, a na jego miejsce powołał tymczasowo, bo - jak zapowiedział - jedynie na 10 dni, do czasu wyłonienia właściwiej oso-by - Andrzeja Strejlaua. Nie pier-wszy raz sprawdziło się powiedzenie, że prowizorki są najtrwalsze. Strejlau, który w ekipie Michała Listkiewicza wsławił się szefowaniem przeżartemu korupcją Polskiego Kolegium Sędziów, od trzech miesięcy bezwstydnie daje PZPN twarz nieskazitelnego rzecznika.

4. Bezkarny Leo Beenhakker.
Holender bez żadnych konsekwencji prawnych czy finansowych może obrażać pracodawców w osobach wiceprezesa Antoniego Piechniczka i dyrektora sportowego Jerzego Engela, opluwać PZPN i jego działaczy. A Lato, mimo że przed objęciem prezesury miał wobec Leo wiele obiekcji (m.in. o niezasadne przedłużenie mu bajońskiego kontraktu, brak raportu z Euro 2008 czy holenderskich współpracowników), teraz zadziwiająco ceregieli się z bezczelnym i zuchwałym trenerem.

5. Chroniony Henryk Klocek.
Wbrew buńczucznym zapowiedziom bezwzględnej walki z korupcją Lato nie zdymisjonował, a jedynie zawiesił, mającego prokuratorskie zarzuty członka zarządu PZPN, tłumacząc, że tylko wyrok skazujący sądu może definitywnie wykluczyć podejrzanego ze związkowych struktur.

6. Niebotycznie wysoki intelekt prezesa. "Nie komentuję głu-pich zaczepek. To poniża mój intelekt" - odparł szef PZPN pytany o podejrzenie nieprawidłowości wyboru delegatów na zjazd PZPN w warmińsko-mazurskim ZPN, co podważyć mo-że również jego nominację na prezesa związku.

7. Zakopane, hej!
Upojny wyskok Laty w samym środku zimy na skoki Pucharu Świata pod Wielką Krokiew zakończony chwiejnym szusem między tatrzańskimi lokalami i tak zwanym zjazdem do bazy w hotelowym barze pod Giewontem.
J.Kmiecik

Do góry
#2859633 - 23/01/2009 22:34 Re: do poczytania [Re: forty]
DJ SOSNA Offline
Carpal Tunnel

Meldunek: 13/03/2001
Postów: 5220
Jak się szkoli piłkarzy w Polsce

Większość klubów w Polsce nie ma żadnej bazy treningowej. Boisko trawiaste to marzenie, trenują na nim tylko pierwsze składy klubowe. Reszta biega po placykach pokrytych skamieniałym piachem, gliną a nawet gruzem. Treningi poszczególnych roczników odbywają się zwykle o tych samych porach na tym samym boisku. Dzieli się je po prostu na kilka części i na każdej gra kto inny.

Dlaczego polscy piłkarze przegrywają?

We Francji, we Włoszech czy Hiszpanii każdy klub dysponuje kilkoma ośrodkami szkoleniowymi w różnych miastach, nie tylko w swoim rodzimym ośrodku. Na przykład Juventus ma swoje centrum szkolenia w Rzymie. Każdy zachodni klub dysponuje kilkudziesięcioma boiskami trawiastymi, na których szkolą się zawodnicy z poszczególnych roczników, od najmłodszych do pierwszego składu. Nie ma takiej sytuacji jak w Polsce, że młodsi, którzy są przyszłością klubu, ganiają po kamieniach, bo nie są przecież najważniejsi. Zawodnicy w zachodnich klubach nie muszą się właściwie martwić o nic, mają tylko grać, chodzi o to, by robili to jak najlepiej.

- Kiedy trenowałem w jednym z pierwszoligowych polskich klubów - mówi Maciej, który nie chce zdradzić nazwy klubu, ani nawet regionu, z którego pochodzi - musieliśmy przynosić na treningi własne piłki, bo to, co było w klubie, nie nadawało się do niczego. Musieliśmy mieć własne dresy i buty, wszystko przywoziliśmy ze sobą. Klub nie oferował nic poza możliwością trenowania na ich boisku, które było pokryte piachem. Nie byłem wtedy w pierwszym składzie i nie mogłem trenować na trawiastym.

Mówi się i pisze o tym, że w Polsce powstają nowe obiekty sportowe. Nie są to jednak boiska piłkarskie z prawdziwego zdarzenia. Raczej są obiekty przyszkolne, służące lekcjom WF. Nie nadają się do treningu dla piłkarzy, do którego potrzebne jest pełnowymiarowe boisko z trawiastą nawierzchnią.

Lazio Rzym ma w samej stolicy Włoch trzydzieści boisk treningowych, nie licząc tych, które znajdują się w kraju. W Polsce ta infrastruktura dopiero się tworzy. Lech Poznań planuje wybudowanie dużego ośrodka treningowego w Opalenicy pod Poznaniem, gdzie liczba boisk treningowych będzie podobna, ale to przyszłość.

Dokopać zdolnemu

Jeśli w Europie w jakimś prowincjonalnym, małym klubie trafi się piłkarski talent, trener, który go zauważył, stara się za wszelką cenę pomóc chłopakowi i wypchnąć go wyżej, do jakiegoś większego bogatszego klubu, gdzie będzie mógł doskonalić swoje umiejętności i rozwijać się. W Polsce jest inaczej.

- Pochodzę z małego miasta - mówi Maciek - grałem w naszym rodzimym klubie i byłem niezły; oczywiście nie mieliśmy startu z drużynami z województwa, bo co duże miasto to duże miasto. Jednak kiedy ukończyłem piętnaście lat, zacząłem starania o to, by przejść do jakiegoś większego klubu. Przeszedłem przez testy w takim pierwszoligowym klubie. Teoretycznie powinienem zacząć tam grać, bo dla mojego pierwszego klubu byłem już stracony, nie mieli mi nic do zaoferowania. Oni jednak zażądali za mnie, za piętnastoletniego chłopaka, dziesięciu lub dwunastu tysięcy złotych, już w tej chwili nie pamiętam dokładnie. Oczywiście nie dostali tych pieniędzy. Nie pozwolili mi grać i nie mogłem także grać w klubie, do którego chciałem się dostać. Musiałem pauzować. Dla każdego zdolnego zawodnika taka przerwa trwająca rok czy dwa to strata czasu i niektórzy po prostu dają sobie spokój z piłką, nawet bardzo zdolni zawodnicy potrafią zrezygnować. Ja pauzowałem rok - musiałem czekać, aż wygaśnie moja karta zawodnicza. Dopiero wtedy mogłem zacząć normalnie trenować i grać w tym pierwszoligowym zespole.

Jeśli działacze jakiegoś klubu nie chcą, by zawodnik grał gdzie indziej, mimo że sami nie mają mu już nic do zaproponowania, to nie ma żadnej poza pieniędzmi siły, która mogłaby ich do tego zmusić. Nawet jeśli stawką w tej przepychance jest forma i kariera młodego człowieka, który bardzo chce grać w piłkę, nie ma to dla tych panów znaczenia. Liczy się tylko kasa za transfer. Tak jest na wszystkich poziomach, od ligi okręgowej do ekstraklasy. Czasem prowincjonalne kluby proponują wypożyczenie swoich najlepszych zawodników na dwa lata. Po tym czasie chłopak musi wrócić i dalej kopać piłkę na boisku w czwartej lidze.

- Ja też miałem taką sytuację - opowiada Maciek - ale klub, do którego chciałem przejść, nie zgodził się, bo za wypożyczenie też trzeba by było zapłacić, a szkolenie zawodnika kosztuje. No, a po dwóch latach co? Miałbym tam wrócić i dalej trenować na ćwiartce boiska? Przecież to śmieszne. Wyżej nie jest wcale lepiej. Kiedy chciałem odejść z tego pierwszoligowego klubu, który nie chciał mnie już w pierwszym składzie i trener powiedział mi, że w ogóle mogę już nie grać i nie obchodzi ich co będę robił, kiedy znalazłem sobie klub zainteresowany zaangażowaniem mnie, padła cena sto tysięcy złotych za przejście. Sto tysięcy złotych za zawodnika, któremu nie proponuje się nic, którego się wyklucza i nie daje się mu możliwości rozwoju. Tak właśnie niszczy się piłkarzy w Polsce. Wielu zdolnych chłopaków nie wytrzymuje tego. Jeśli masz piętnaście lat, to możesz jeszcze sobie pozwolić na pauzę, ale jak masz 23 i przerwiesz treningi, to już jest koniec. Nie ma mowy o powrocie. A kluby nie wypuszczają zawodników, bo chcą zbijać na nich kasę. Nie interesuje ich szkolenie piłkarzy, nie mówię tu o szkoleniu gwiazd w stylu Ronaldinho, tylko o dobrych piłkarzach po prostu.

Sam nie zjem i nikomu nie dam

Piłkarze, żeby ratować się jakoś w tej beznadziejnej sytuacji, szukają pomocy poprzez swoich menedżerów. Taki menedżer, choć właściwie lepsza byłaby nazwa impresario, za odpowiednią gratyfikacją szuka zawodnikowi klubu i &#8222;załatwia&#8221; jego transfer, umożliwiając mu tym samym kontynuowanie kariery. Menedżerowie pojawili się w Polsce w latach dziewięćdziesiątych i robią kawał dobrej roboty. Zachowują się dokładnie tak samo, jak agenci hollywoodzkich aktorów.

- Ja mam dobrego menedżera - mówi Maciek - załatwił mi wypożyczenie na pół roku do innego klubu, który co prawda nie gra w pierwszej lidze, ale nie jest wcale taki zły. Dzięki temu będę mógł trenować i nie zakończę kariery, jak niektórzy moi koledzy.

Działa jeszcze co prawda tak zwane prawo Bosmana, czyli przepis wywalczony w Wielkiej Brytanii, który mówi o tym że jeśli klub do 23. roku życia zawodnika nie ma mu nic do zaproponowania to kontrakt sam wygasa, ale nie każdy ma ochotę pauzować dwa czy trzy lata. Dla piłkarza to jest koniec, nie można zaprzestać udziału w meczach na tak długo. Trening zawsze można sobie gdzieś załatwić po znajomości, ale piłkarz musi grać, inaczej się kończy.

Prawdziwe hece zaczynają się jednak wtedy, kiedy polskimi zawodnikami zaczynają się interesować klubu zagraniczne. Takie zainteresowanie jest i wielu przedstawicieli zachodnich klubów przygląda się grze polskich piłkarzy. Kiedy jednak zdradzą się z tym, że interesuje ich transfer jakiegoś zawodnika, działacze podbijają cenę do niebotycznych wyżyn.

- Powiem ci, o co chodzi z tym moim wypożyczeniem - mówi Maciek - przechodzę na pół roku do innego klubu, bo interesuje się mną klub brytyjski, nie powiem ci który, bo będę skończony. Brytyjczycy dostali oczywiście zaporową cenę: sto tysięcy. Za mnie - za zawodnika, który nie gra w pierwszym składzie i któremu powiedziano, że nie ma już dla klubu znaczenia, co on będzie robił. Oczywiście, oni nie chcą tego zapłacić. Musiałem załatwić sobie przejście do słabszej drużyny, która po upływie okresu wypożyczenia wystąpi z propozycją transferu. Krzykną im niższą cenę niż Brytyjczykom i oni się zgodzą. Potem sprzedadzą mnie na Wyspy za trochę więcej i każdy będzie szczęśliwy. Wielu piłkarzy tak robi, bo po prostu nie ma innego wyjścia. Tworzy to patologiczne piramidy interesów, ale cóż robić. Taki jest polski sport.

Do góry
#2864666 - 25/01/2009 15:09 Re: do poczytania [Re: DJ SOSNA]
forty Offline


Meldunek: 14/05/2001
Postów: 30407
Skąd: Brama
[quote]
Originally Posted By: DJ SOSNA
Jak się szkoli piłkarzy w Polsce


I jak tu można osiągnąć jakikolwiek sukces piłkarski,?
W moim mieście (ok300tys mieszk.)jest 1 słownie jedenstadion piłkarski,do tego 1 płyta z sztuczną nawierzchnią i 2 boiska,z których tylko 1 można nazwać trawiastym.Jest jeszcze 1 obiekt zwany halą włókniarza(ale już niedługo i tego ma nie być)jest też klub piłkarski extraklasy,który nie ma żadnej,powtarzam żadnej bazy treningowej,ba nie ma nawet własnej siedziby,w zasadzie jedyne co ma to kibiców.
Szkoda gadać..

Do góry
#2866718 - 26/01/2009 02:46 Re: do poczytania [Re: forty]
forty Offline


Meldunek: 14/05/2001
Postów: 30407
Skąd: Brama

Co robią piłkarze po zakończeniu karier?


Jedni zostają trenerami, inni menedżerami, komentatorami telewizyjnymi, biznesmenami, inni podbijają Hollywood. Vinnie Jones oraz Frank Leboeuf postawili na aktorstwo. Francesco Coco też stawiał, ale wyszło mu jeszcze gorzej niż w futbolu



Trudno znaleźć piłkarza bardziej spełnionego zawodowo niż Franck Leboeuf. Zdobył z reprezentacją Francji mistrzostwo świata w 1998 roku oraz mistrzostwo Europy w 2000 roku, odnosił sukcesy także w Chelsea. Z &#8222;The Blues&#8221; sięgnął po Puchar Zdobywców Pucharów, po czym w 2001 roku odszedł do Olympique Marsylia, gdzie został kapitanem drużyny, z Piotrem Świerczewskim w składzie. Jeszcze będąc w Londynie otrzymał propozycję zagrania w filmie &#8222;Taking Sides&#8221;, opowiadającym o Wilhelmie Furtwanglerze (w głównej roli Stellard Skarsgard), kontrowersyjnym dyrektorze filharmonii berlińskiej w latach 30. ubiegłego stulecia.

Francuz znalazł się na planie u boku legendarnego Harveya Keitela &#8211; wychowanka słynnej Stella Adler Academy w Los Angeles, który stworzył niezapomniane kreacje w filmach Martina Scorsese i Quentina Tarantino. Reżyser Istvan Szabo (Oscar za najlepszy film międzynarodowy &#8222;Mefisto&#8221; w 1981 roku) obsadził go w roli francuskiego kolaboranta. Leboeuf szybko połknął bakcyla. Po &#8222;Football. The Price of Dreams&#8221; oraz &#8222;The Ball Is Round&#8221;, gdzie zagrał odpowiednio: komentatora piłkarskiego oraz siebie samego, przyszło prawdziwe wyzwanie artystyczne, czyli występ w historyczno-kostiumowym obrazie &#8222;Caravaggio: The Search&#8221;.

&#8211; Zatrudniłam go jako aktora z dobrymi referencjami. Już w trakcie zdjęć podbiegł do mnie jeden z aktorów francuskiego pochodzenia i szepnął do ucha: Maureen, czy ty wiesz, kto to jest? To piłkarski mistrz świata! Do tego momentu nie miałam o tym zielonego pojęcia &#8211; opowiada &#8222;Rzeczpospolitej&#8221; reżyserka filmu Maureen Murphy, wcześniej profesjonalna aktorka, mająca za sobą występ m.in. w &#8222;Roxanne&#8221;. W filmie opowiadającym o burzliwym życiu włoskiego malarza na przełomie XVI oraz XVII wieku, ale z przeskokami do innych epok, Leboeuf wcielił się w rolę średniowiecznego rycerza Abelarda. W jednej z końcowych, kluczowych dla filmu scen bohater zostaje wykastrowany. &#8211; To była trudna scena, ale Frank wypadł znakomicie. Na planie przebywał przez tydzień, zachowywał się bardzo profesjonalnie &#8211; opowiada Murphy. Po czym dodaje: &#8211; Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy z przeszłości Franka, ale teraz mam nadzieję, że to pomoże w promowaniu filmu w Europie, głównie we Francji oraz na Wyspach Brytyjskich.

&#8222;Caravaggio: The Search&#8221;, w którym zagrało kilku obiecujących aktorów hollywoodzkich młodego pokolenia, czeka na premierę. Leboeuf nie jest pierwszym francuskim piłkarzem, którego wciągnęła kinematografia. Tym największym na długo pozostanie Eric Cantona, legenda Manchesteru United. Dziś Cantona gra główne role przede wszystkim w reklamowych firmach Nike &#8211; majstersztykach gatunku &#8211; ale kiedyś nie tylko występował na dużym ekranie, ale i wyreżyserował film &#8222;Apporte-moi ton amour&#8221; z 2002. Jego najgłośniejszy epizod to rola francuskiego ambasadora w obsypanej nominacjami do Oscarów &#8222;Elizabeth&#8221;, z Cate Blanchett w roli tytułowej. Na planie innego filmu, &#8222;L&#8217;Outremangeur&#8221; z 2003, poznał swoją obecną żonę, aktorkę Rachidę Brakni.

Leboeuf po zdjęciach do &#8222;Caravaggio: The Search&#8221; nie wystąpił w żadnej produkcji, grywa za to regularnie w półamatorskim zespole piłkarskim Hollywood United, zresztą w bardzo dobrym towarzystwie byłych reprezentantów USA: Alexiego Lalasa, Johna Harkesa i Cobiego Jonesa, aktorów Anthony&#8217;ego LaPaglii, Dermota Mulroneya i Brandona Routha oraz muzyków Robbiego Williamsa i Ziggy&#8217;ego Marleya. W tej samej drużynie występuje Vinnie Jones, w latach 90. najważniejszy członek słynnego &#8222;Crazy Gangu&#8221;, czyli słynącej z agresywnej, bezwzględnej gry drużyny Wimbledonu. Jeden z największych brutali w historii angielskiej piłki &#8211; swego czasu wydał instruktaż, jak umiejętnie faulować rywali &#8211; po zakończeniu przygody z futbolem został prawdziwym twardzielem w Hollywood. I jeżeli jakikolwiek były piłkarz jest bliski zrobienia prawdziwej kariery aktorskiej, to w pierwszej kolejności trzeba wymienić właśnie 43-letniego obecnie Jonesa.

Były reprezentant Walii wystąpił już w 37 filmach, głównie hollywoodzkich, w tym zaliczając ważne role w superprodukcji &#8222;X-Men: The Last Stand&#8221;, a także w &#8222;Johny Was&#8221;, gdzie jednym z jego partnerów był słynny bokser Lennox Lewis. Jones dostał nawet trzy nagrody &#8211; za najlepszy debiut (Empire Award 1998, film &#8222;Lock, Stock and Two Smoking Barrels&#8221;), dla najlepszego aktora brytyjskiego (Empire Award 2000, &#8222;Przekręt&#8221;) oraz najlepszego aktora drugoplanowego (Międzynarodowy Festiwal Filmów Akcji w USA 2007, &#8222;Strength and Honour&#8221;). &#8211; Aktorstwo można porównać do gry w piłkę, gdzie miarą twojej klasy jest twój ostatni mecz. Jeżeli wystąpisz w świetnym filmie, a następnie usiądziesz w domu na kanapie, czekając aż zadzwoni telefon z następnymi propozycjami, to jesteś w błędzie. Następnego dnia znów musisz nad sobą pracować, jak tenisista, który wygra US Open, ale musi wyjść na następny trening. To samo dotyczy aktora. Musi pójść na kolejne spotkanie &#8211; mówi Jones, po czym dodaje: &#8211; Kariera aktora jest nawet trudniejsza, bo piłkarz ma parasol ochronny w postaci kontraktu, gwarantującego mu stałe zarobki przez pewien okres czasu. Niezależnie, czy gra, czy nie. Gdy jako aktor masz zapewnioną pracę na następne dwa miesiące, musisz odpowiednio wcześniej załatwić sobie następną rolę. To kosztuje mnóstwo energii, można się łatwo wypalić. To najcięższy zawód świata, zwłaszcza w Hollywood, ale zarazem niesamowita satysfakcja.

O tym jak trudno przebić się w L.A., gdzie średnio na tydzień ląduje 20 tysięcy aktorów z całego świata, marzących o karierze Willa Smitha czy też Scarlett Johansson, przekonał się dobitnie Francesco Coco. Niegdyś wielka nadzieja futbolu włoskiego, były zawodnik Milanu oraz Interu Mediolan, nieoczekiwanie w 2007 roku ogłosił zakończenie kariery, choć miał zaledwie 29 lat i kontrakt w pierwszoligowym Torino. Jednocześnie w oficjalnym oświadczeniu oznajmił, że teraz zamierza polecieć do Los Angeles i rozpocząć karierę w show-biznesie. Były narzeczony włoskiej aktorki Manueli Arcuri &#8211; która zresztą spotykała się również z jego kolegą z boiska Francesco Tottim, a w szczycie kariery zagrała jedną z głównych ról w teledysku Prince&#8217;a &#8222;Somewhere here on Earth&#8221; &#8211; nie wygrał jednak ani jednego castingu. Po roku wrócił do Włoch, po czym przypomniał o sobie kibicom trafiając do popularnego reality-show. Na tym skończyły się jego aktorskie podboje.

Marcin Harasimowicz z Los Angeles

Do góry
#2870102 - 27/01/2009 15:44 Re: do poczytania [Re: forty]
forty Offline


Meldunek: 14/05/2001
Postów: 30407
Skąd: Brama
Teksańczyk, który wstrząsnął Australią


Jeden człowiek może jednak wiele. Granice wyobraźni przekroczyło zainteresowanie Australijczyków Lancem Armstrongiem. Gdy papież Benedykt XVI przybył w zeszłym roku do Sydney to wywołało to mniejsze zamieszanie.
Przylot Armstronga do Adelaide to było coś z tych rzeczy: wielka persona tego świata, człowiek, którego nazwisko zna dziewięć na dziesięć cywilizowanych osób. Jego przybycie na antypody było wielką operacją logistyczną. Jego pobyt: wielka mobilizacja i poruszenie wśród mieszkańców kraju. Odlot mistrza Tour de France nakazuje zapytać co wnosi do sportu były emeryt, którego pasja zawiodła z powrotem na kolarskie szosy.

Miał przyjechać, pojechać i, według wcale licznej gromady fanów, nawet wygrać sześcioetapówkę w Południowej Australii. Niektórzy się srodze zawiedli, bo pan z Teksasu nie tylko nic nie wygrał, ale nawet nie uplasował się w czołówce. To co Australijczycy zapamiętają z Tour Down Under to przede wszystkim Armstronga. - Tak, on powrócił do sportu właśnie, tu na naszej ziemi - powiedzą. Może będą wspominali również Allana Davisa, ich człowieka, który w jedenastym(sic!) podejściu do wyścigu zgarnął połowę zwycięstw etapowych i końcowe też nakładając ochrową koszulkę.

Dlaczego Lance nie wygrał Down Under i zawiódł tych, którzy nie pamiętają, by kiedykolwiek plątał się gdzieś w głębi peletonu? Lance nie wygrał, bo nie mógł wygrać. Nie chodzi nawet o to, że nie on był kapitanem, liderem i człowiekiem, na którego tam wszyscy w zespole Astany pracowali, bo był nim Andre Greipel, obrońca tytułu, który notabene potłukł się dokumentnie najeżdzając na policyjny motocykl na trzecim etapie. Panie i panowie, 37-latek, który trzy lata wcześniej oswoił się z myślą o zakończeniu czynnej i bogatej w walkę na najwyższym poziomie karierę nie jest w stanie fizycznie być przygotowanym do rywalizacji z ludźmi będącymi w rytmie treningowym non stop.

Już samo to, że człowiek wracając do sportu utrzymuje tempo i poziom, który na Down Under wprawdzie najwyższy nie był, świadczy o jego fenomenie. Nic jednak samo nie przychodzi i Armstrong do swojego come backu przygotowywał się i dalej się przygotowuje pracując na wysokim obrotach podczas treningów kondycyjnych. Trzy i pół roku przerwy w startach mogło wyrządzić katastrofę z atletycznym ciałem. Nie wyrządziło, bo Armstrong nie jest z tych, którzy po powiedzeniu "good bye" wędrują na kanapę i rozwijają mięsień piwny.

Szał kolarstwa

Piwo Lance wypił sobie mimo wszystko już w Adelaide, ale takie przyjacielskie, wespół z Georgie Hincapim, swoim serdecznym przyjacielem, któremu tak wiele zawdzięcza. Nie byłoby siedmiu triumfów w Tour de France gdyby nie Hincapie i jego zastęp dzielnych pomocników z US Postal czy potem Discovery gotowych ruszyć na każde skinienie. Hincapie po tych wszystkich niezapomnianych chwilach na francuskich szosach spotkał się z Armstrongiem-rywalem w dalekiej Australii. Hincapie i nie tylko on łapali się w Adelaide za głowę nigdy wcześniej w życiu nie widząc tylu nagłówków prasowych poświęconych nie tyle kolarstwu, co jego indywidualnemu przedstawicielowi.

Armstrong od kibiców odseparował się kordonem policyjnym. Od dziennikarzy nie mógł już uciec a tworzyli oni, w licznie ok. 400 doprawdy budzącą szacunek armię. Wielu z nich ograniczało się w swoich relacjach do przedstawiania wyników Amerykanina, ale byli i wysłannicy europejskich tytułów, od zawsze patronów medialnych Tour de France i Giro d'Italia, dzienników L'Equipe i La Gazzetta dello Sport.

Organizator raczej powinien pomyśleć, aby już w przyszłorocznej edycji zadbać o coś ekstra. Aby Down Under, to największe kolarskie przedsięwzięcie w tej części świata nie było znów nudnawe do bólu ze sprintem na każdym z sześciu etapów. Rozumiemy, że Australijczycy kochają jazdę w kółko, te różne kryteria, o co nawet rozgrywają krajowe mistrzostwa. Ale wzorce trzeba czerpać od najlepszych. A w Adelaide zabrakło jazdy na czas, kiedy fani mogą oglądać kolejno wszystkich zawodników. Wyścig też, mimo rangi nadanej mu odgórnie przez Międzynarodową Unię jest nieco niszowy. Dobrym posunięciem byłoby rozegranie prologu w jakimś większym ośrodku, np. Melbourne. Ileż to razy już Tour de France rozpoczynał się daleko od francuskich granic.

Na antypody tymczasem przyjechali młodzi kolarze, których najważniejszą motywacją było zobaczenie Armstronga. Pojechanie z nim, ten może jedyny raz w życiu. Gdy on kolekcjonował tytuły królowej sportu rowerowego, "Wielkiej Pętli", wielu z tych młodzieżowców dopiero marzyło o karierze kolarskiej. Trudno przecenić liczbę chłopców, którzy zaczęli jeździć tylko z powodu Lance'a, bo chcieli być jak on. W takim sensie postać tego jednego z najwybitniejszych sportowców naszych czasów, ikony, jest tylko pozytywna.

Według informacji organizatora wszystkie etapy Down Under przyciągnęły na trasę grubo ponad 700 tys. ludzi. Obeznani z europejskimi wyścigami zawodnicy raczej tylko z nawyku nie przestali pedałować po szoku wywołanego napotkaniem na dojazdach na górskie szczyty nieprzebranych tłumów. Z podziwu nie mogli wyjść Australijczycy, Europejczycy, ale i tak słowo nabrało wagi dopiero po wypowiedzeniu go przez mistrza. Armstrong nazwał atmosferę na Down Under "tourdefransową". Oczarował ludzi, którzy zrobili ten wyścig tak jak urzekł chorych na raka odwiedzając ich wcześniej w hospicjach.

Ze szpitala na rower

To właśnie promocja walki z chorobą nowotworową miała być głównym powodem, dla którego Lance znów wsiadł na rower. (Rower nietani dodajmy.) Na swoim Treku wymalował sobie Teksańczyk liczbę 25 symbolizującą tyleż miliony istnień ludzkich zabranych przez nowotwór od jego ostatniego triumfu pod wieżą Eiffle'a. Lance odwiedzał i odwiedza chorych, bo kiedyś był taki jak oni. Wycięto mu kawałek mózgu, co było ceną za dalsze życie. Życie, którego sobie piękniej wyśnić nie mógł. Poprzez fundację swojego imienia zjednał sobie ludzi, którzy ze sportem nie mają wiele wspólnego. Wdzięczny do końca życia będzie mu największy kiedyś rywal, z którym może spotka się w Giro d'Italia, Ivan Basso, którego matka dzięki mediacji samego Armstronga i znalezieniu dla niej terapii mogła żyć pół roku dłużej niż zakładali lekarze.

Premier Południowej Australii zapowiedział ochrzczenie imieniem Armstronga nowej kliniki onkologicznej w Adelaide. To mógłby być piękny pomnik, ale Lance stawia je wszędzie gdzie się zjawi. W Australii dostał specjalną ochronę, nikt nie wiedział gdzie w danej chwili przebywa, o której wyjeżdza, kiedy i gdzie wraca. Normalni ludzie Armstronga nie spotkali, nie dotknęli. Ale nawet jak go nie widzieli bzika złapali. Dla narodu, u którego wielki sport gości raz do roku przy okazji tenisowego Australian Open odbywającego się notabene w tym samym czasie do Down Under, podzielenie uwagi między dwie popularne dyscypliny musiało być wyzwaniem.

Lance po sześciu etapach powiedział, że jest już pewien swojego przygotowania do prawdziwej rywalizacji w peletonie. Bo taka jazda na serio zacznie się dopiero w Europie, w kwietniu, gdy do formy dojdą najlepsi. Wszystkie imprezy ProTour, cyklu najważniejszych zawodów kolarskich odbywają się, oprócz Down Under, w Europie. Będzie tam i Lance. Może na Giro, może na Tour.
Krzysztof Straszak

Do góry
#2873292 - 28/01/2009 16:40 Re: do poczytania [Re: forty]
forty Offline


Meldunek: 14/05/2001
Postów: 30407
Skąd: Brama
Tenisowa RWPG
RWPG

Seria zwycięstw Jeleny Dokić i pierwsza wielkoszlemowa wygrana Bernarda Tomica wprowadziły w szampański nastrój organizatorów Australian Open.
Zapominamy czasem, że takie turnieje to przecież nie tylko maszyna do zarabiania i produkowania medialnego szumu, ale i międzynarodowe mistrzostwa tenisowe. Pierwotnie były one przeznaczone tylko dla miejscowych. Potem też służyły najpierw załatwianiu rozmaitych interesów rodzimej federacji, a dopiero w drugiej kolejności przyjezdnym.

Zarówno 25-letnia Serbka, odzyskana po raz kolejny na potrzeby australijskiej reprezentacji, jak i 16-latek z chorwackim rodowodem i australijskim paszportem w Melbourne zagrali tylko dzięki specjalnej przepustce. Nie bardzo wiadomo, dlaczego ta boczna furtka została kiedyś nazwana dziką kartą (wild card). W amerykańskich sportach zawodowych, ale także podczas igrzysk olimpijskich, dzikie karty przeznacza się dla tych, którzy nie zdobyli awansu w normalnych okolicznościach, a z bliżej niesprecyzowanego powodu zasługują w opinii organizatorów na ten przywilej. Sądząc po tym, jak otwarcie dyrektorzy wielu turniejów ITF handlują tymi wejściówkami do imprez niższych rangą, jaki to jest cel zawistnych ataków albo wojen podjazdowych, byłoby lepiej i czyściej, gdyby ten wynalazek odesłać do lamusa. Skądinąd wiadomo, że od pewnego czasu poważnie analizują taki ruch władze MKOl.

Od kiedy nagroda za odpadnięcie w pierwszym meczu wielkoszlemowym sięga kilkunastu tysięcy dolarów, zainteresowane federacje są wybredniejsze. Dzikie karty uznaniowe &#8211; brytyjska specjalność przez długie lata &#8211; albo np. przepustka w Melbourne dla 16-letniego Tomica, dziś stanowią wyjątek. Teraz taką premię trzeba najpierw wygrać na korcie w dodatkowym, wewnętrznym turnieju kwalifikacyjnym, czego akurat dokonała w tym roku Dokić. Dzikie karty pozwalają organizatorom napędzać rozwój dyscypliny w ich kraju, skracają młodym i utalentowanym drogę do pierwszej setki rankingu. Ale też wywołują dziesiątki awantur i nieporozumień, tworzą kasty. W pewnym sensie nawet międzynarodowe, zważywszy &#8222;tenisową RWPG&#8221;, czyli porozumienie federacji australijskiej, francuskiej, brytyjskiej i amerykańskiej o wymianie tych przywilejów przy każdym turnieju.

Młody polski tenisista Jerzy Janowicz nie jest mniejszym talentem niż Bernard Tomic. Moim zdaniem lepiej serwuje, płynniej porusza się po korcie, a na pewno ma lepsze warunki fizyczne. Pech łodzianina polega na tym, że nie mieszka na Gold Coast i nie ma pyskatego ojca, przed którym australijscy tenisowi działacze uciekają pod stół. Postawiony na miejscu

Australijczyka Jerzyk być może uzyskałby nawet lepszy od niego rezultat. Ale na starcie do wielkiej kariery nasz chłopak od razu został z tyłu i nie ma to związku z jego tenisowymi umiejętnościami. Dzikie karty otwierają drogę do karier najpierw swoim. A reszta musi poczekać.
K.Stopa

Do góry
#2875852 - 29/01/2009 14:58 Re: do poczytania [Re: forty]
forty Offline


Meldunek: 14/05/2001
Postów: 30407
Skąd: Brama
Reorganizacja rozgrywek - sukces czy klapa?

5. września 2006 roku zarząd Polskiego Związku Piłki Nożnej przyjmuje projekt reformy systemu rozgrywek polskiej ligi. Uchwalony projekt wszedł w życie w obecnym sezonie. Czy pomysł PZPN-u okazał się wielkim sukcesem czy totalną klapą?
Reorganizacja zapowiadała dużą rewolucję w polskiej piłce. Potrzebne zmiany były w celu marketingowych oraz zmniejszeniu liczby klubów na szczeblach centralnych. Przypomnijmy, jak wyglądały rozgrywki polskiej ligi przed reorganizacji i jak wyglądają obecnie.

Sezon 2007/2008:
Orange Ekstraklasa (16 zespołów)
II liga (18 zespołów)
III liga (4 grupy po 16 zespołów - łącznie 64)
IV liga (18 grup po 18 zespołów - łącznie 324)

Sezon 2008/2009:
Ekstraklasa (16 zespołów)
I liga (18 zespołów)
II liga (2 grupy po 18 zespołów - łącznie 36)
III liga (8 grup po 16 zespołów - łącznie 128)

Najbardziej dostało się rozgrywkom dawnej III i IV ligi. Zmiany nazw i zmniejszenie liczby klubów miały uatrakcyjnić nasze rozgrywki ligowe. Zapewniane były działania marketingowe oraz pozyskiwanie nowych sponsorów. Oceńmy czy po pierwszej rundzie jesiennej nowych rozgrywek coś się polepszyło czy może pogorszyło?

Ekstraklasa (przedtem Orange Ekstraklasa). Tu nie zmieniło się prawie nic, oprócz tego, że najwyższa polska klasa rozgrywkowa straciła sponsora tytularnego. Jednak to nie pogorszyło sytuacji Ekstraklasy. Tak naprawdę ta klasa rządzi się własnymi prawami. Utworzona spółka Ekstraklasa SA i jej prezes Andrzej Rusko doczekali się własnego loga czy też własnej piłki. Spółka walczy o sponsorów oraz o jak najlepsze oferty związane z prawa do transmisji meczów Ekstraklasy. Nowa umowa oscyluje w granicach 120 mln złotych, czyli każdy klub z praw do transmisji może liczyć na dochody o wartości 7,5 mln złotych.

I liga (przedtem II liga). Tu w organizacji samych rozgrywek też nic się nie zmieniło, lecz czy to mamy uznać za sukces PZPN-u? Zmieniono nazwę, aby pozyskiwać nowych sponsorów dla ligi oraz aby uatrakcyjnić rozgrywki zaplecza Ekstraklasy. Takim pretekstem mogło być znalezienie się w tym gronie drużyn, które były zdegradowane za swoje grzechy przeszłości. Takie kluby, jak Widzew Łódź, Zagłębie Lubin czy Korona Kielce miały podnieść rangę tej ligi. Zaczęło się obiecująco, kiedy to pod koniec lipca Kappa Polska została sponsorem technicznym. Oferowali piłki swej firmy. Jak się szybko okazało plan spalił na panewce. Większość klubów doszła do wniosków, że piłki nie nadają się do gry w piłkę nożną. Liga żyła swoimi rozgrywkami, a nowych sponsorów, jak nie było, tak nie ma. Lada dzień I liga piłkarska może pozyskać sponsora tytularnego - Orange. Obecnie prawa do transmisji, które posiada Telewizja Polska dla I ligi wynoszą symboliczne 30 tys. złotych, czyli każdy klub może liczyć na dochody rzędu 1667 zł! Nowa umowa z Orange i TP sięga rzędu miliona złotych za prawa do transmisji co da klubom ponad 55 tys. złotych dochodów. Obecnie jednak w pierwszej lidze niepokoi sytuacja niektórych klubów. Problemy finansowe mają : Motor Lublin - nie wiadomo czy nawet wystartują na wiosnę. Najpierw kłopoty finansowe, a teraz jeszcze cios w postaci zarzutów korupcyjnych dla osób związanymi z Motorem. Następnym klubem jest zasłużony dla polskiej piłki GKS Katowice - tu też działacze borykają się z problemami finansowymi, lecz klub będzie walczył, aby mógł w spokoju rozegrać rundę wiosenną. W I lidze są jeszcze zagrożone kluby, tj. Odra Opole, Warta Poznań czy GKS Jastrzębie.

II liga (przedtem III liga). Liga zmniejszyła się o dwie grupy i o 28 zespołów. Ta liga najmocniej odczuła reorganizację. Przykładem może być, np. Chemik Police, który w sezonie 07/08 w swej grupie najdalszy wyjazd wynosił w granicach 300-350 kilometrów. Obecnie to policzanie muszą pokonywać dwukrotnie większe odległości, co wiąże się z dodatkowymi kosztami. Właśnie przez problemy finansowe czy organizacyjne coraz częściej słychać, że kluby tej ligi ledwo wiążą koniec z końcem. Kluby najbardziej zagrożone finansowo to : KSZO Ostrowiec Świętokrzyski, Unia Janikowo, która nie tylko ma problemy finansowe, ale także problemy korupcyjne. Kolejnym klubem jest Hetman Zamość, który także ma problemy finansowe, jednak działacze zapowiadają, że klub powoli wychodzi na prostą. Ze względów organizacyjny z II ligi zachodniej wycofał się Gawin Królewska Wola, który był liderem tej grupy. Jednak prezes, jak i główny sponsor Andrzej Gawin postanowił swój zespół przenieść do Wrocława. Schedę po Gawinie przejęła Ślęża Wrocław. Ile klubów jeszcze będzie borykało się z problemami organizacyjnymi, finansowymi tego nie wie nikt. Miejmy nadzieję, że obecny skład dotrwa chociaż do końca sezonu.

III liga (przedtem IV liga). Liga zmniejszyła się aż o 10 grup i o 196 klubów. W tej lidze występuje dużo zespołów, które aspirują do gry w wyższych klasach rozgrywkowych. Zespoły nie mają żadnych problemów finansowych. Liga funkcjonuje normalnie. Jednak czy diametralne zmniejszenie tej ligi o tak dużą liczbę klubów wyszło na dobre? W moim przekonaniu tak, ale to chyba tylko jedyny plus tej reorganizacji.
Mateusz Kołtoniak

Do góry
#2878013 - 30/01/2009 15:35 Re: do poczytania [Re: forty]
forty Offline


Meldunek: 14/05/2001
Postów: 30407
Skąd: Brama
Przejście Jakuba Wawrzyniaka z Legii do Panathinaikosu,

Przejście Jakuba Wawrzyniaka z Legii do Panathinaikosu to niespodzianka z wielu powodów, ale niech wystarczą dwa. Po pierwsze drużyna grająca w Lidze Mistrzów &#8211; już w lutym mecze 1/8 finału z Villarreal &#8211; chce mieć w swoich szeregach kogoś z Polski. Po drugie zapłaciła za obrońcę z polskiej ligi co najmniej milion euro.

Wawrzyniak nie wydawał się do tej pory typem obrońcy, bez którego nie można sobie wyobrazić drużyny z ambicjami. W tym samym czasie, kiedy Leo Beenhakker powoływał go do kadry, Jan Urban nie widział dla niego miejsca w pierwszej jedenastce Legii. I nie wzbudzało to większych emocji. Każdy z trenerów widział w nim coś innego, na tym polega relatywizm futbolu.

Teraz się okazało, że Grecy zobaczyli w Wawrzyniaku jeszcze więcej. Trzeba się z tego cieszyć. Kwota transferu wydaje się zawyżona? To już problem Panathinaikosu. Można przyjąć, że to był również polski sukces w biznesie: tych, którzy uczestniczyli w negocjacjach ze strony Legii. Wytargowanie miliona euro za obrońcę w czasach kryzysu to osiągnięcie warte odnotowania. Teraz Legia może te pieniądze przeznaczyć na wykupienie Jacka Krzynówka z Wolfsburga &#8211; i to dopiero byłby piętrowy interes, po którym pozycja dyrektora sportowego Legii Mirosława Trzeciaka wreszcie by wzrosła.

Ja osobiście nie dałbym za Warzyniaka nawet połowy tej sumy, i to wcale nie dlatego, że trudno mi ją sobie wyobrazić. Nawet nie wiem, na czym może polegać interes Panathinaikosu. Nie chce mi się wierzyć, żeby Wawrzyniak odpracował te pieniądze na boisku. Albo że jego ateński klub sprzeda go w nieokreślonej przyszłości z zyskiem. Nie wykluczam, że jego rola w Panathinaikosie będzie podobna do tej, jaką odgrywają dwaj inni reprezentacyjni boczni obrońcy &#8211; Grzegorz Bronowicki w Crvenej Zvezdzie i Paweł Golański w Steaule. Niestety, nie są to pozycje, za które przyznaje się Oscary. To nawet nie jest kategoria "aktor drugoplanowy".

Jakub Wawrzyniak ma 25 lat, za sobą bogatą przeszłość w prowincjonalnych polskich klubach, w szkółce piłkarskiej w Szamotułach, zbieranie grzybów w Błękitnych Stargard, żeby mieć co jeść, gdy w klubie zabrakło pieniędzy. Założył już rodzinę, jest odpowiedzialny, dobrze się z nim rozmawia i może ten niespodziewany awans wyzwoli w nim dodatkowe siły. Może zrobi jednak międzynarodową karierę, w którą dziś mało kto wierzy. Jeśli tak się stanie, z przyjemnością odszczekam wszystko, co tu napisałem. Na razie widzę w takich transferach przede wszystkim okazję do zrobienia interesu dla tych, którzy zarabiają na piłce, nie wychodząc na boiska.
S.Szczepłek

Do góry
#2878284 - 30/01/2009 19:40 Re: do poczytania [Re: forty]
royalflush Offline
Carpal Tunnel

Meldunek: 20/12/2008
Postów: 4249
Skąd: Kraków
heh ciekaw jestem jak dalej potoczy się jego kariera, co do akcji z Krzynówkiem to po za wykupieniem go z Wolsfburga trzeba jeszcze ugadać kontrakt co będzie chyba najtrudniejszym zadaniem wink

Do góry
#2878618 - 30/01/2009 21:58 Re: do poczytania [Re: royalflush]
xqwzts Offline
Carpal Tunnel

Meldunek: 15/03/2005
Postów: 6529
z poczatku decyzja o jego sprzedaniu bardzo mi sie nie podobala, ale po przemysleniu wszystkiego, doszedlem do wniosku ze moze to byc swietne posuniecie (moze, ale nie musi). Cena na pewno jest zawyzona, bo Wawrzyniak moze i jest dobrym obronca, ale nie podpora druzyny i bez niego Legia tez wygrywala mecze i jakos sobie radzila. Transfer doszedl do skutku chyba tylko ze wzgledu na cene, mysle ze nawet w Legii byli zaskoczeni taka propozycja, a sporo w tym zaslugi Krzysztofa Warzychy, ktory to polecil Panathinaikosowi Wawrzyniaka smile Mam tylko nadzieje ze pan Trzeciak znajdzie jakiegos porzadnego lewego obronce, ktory bedzie wzmocnieniem a nie tylko uzupelnieniem kadry.
Ogolnie Legia ma jakies szczescie do sprzedawania swoich pilkarzy za wysoka cene, ktorej to zawodnicy na pewno nie sa warci. Janczyk, Bronowicki, teraz Wawrzyniak. Ciekawe kto poleci nastepny. Na pierwszy rzut oka zawodnikiem pasujacym do tego schematu jest Piotr Giza... Czas pokaze wink

Do góry
#2880500 - 31/01/2009 15:04 Re: do poczytania [Re: xqwzts]
forty Offline


Meldunek: 14/05/2001
Postów: 30407
Skąd: Brama
Cristiano Ronaldo, czyli narcyz i skandalista
Cristiano Ronaldo od kilku tygodni zbiera kolejne nagrody. Na początku grudnia dostał Złotą Piłkę dla najlepszego piłkarza od prestiżowego magazynu "France Football", a także Złotego Buta dla najlepszego strzelca Europy. Potem został uznany za najlepszego gracza 2008 roku wg FIFA


O ostatnim "wyróżnieniu" nie było aż tak głośno. Okazało się, że Ronaldo jest najbardziej znienawidzonym piłkarzem w Premier League. Większość kibiców przyznaje, że podziwia go za piłkarski kunszt. Denerwuje ich jednak jego arogancja, przerośnięte ego i przesadna dbałość o wygląd.

- Tak, jestem trochę próżny, przyznaję. Skłamałbym, gdybym powiedział, że jestem brzydki. Czuję się dobrze, patrząc w lustro. Od czasu do czasu chodzę do kosmetyczki, lubię często zmieniać fryzurę - mówi bez zażenowania 23-letni skrzydłowy Manchesteru United. Ostatnio wyraz zniesmaczenia zachowaniem Ronaldo wyraził jeden z najlepszych szkoleniowców świata Guus Hiddink.

- Cristiano Ronaldo jest bardzo przystojnym piłkarzem, dobrze zbudowanym, a jego włosy zawsze są odpowiednio ułożone - stwierdził z przekąsem selekcjoner reprezentacji Rosji.

- O wiele lepszym piłkarzem jest Steven Gerrard. Wspaniała technika, zmysł taktyczny, a przy tym serce, które wkłada w grę, i poświęcenie znacznie bardziej przemawiają do mnie. Nie ma drugiego takiego piłkarza, który łączy w sobie te cechy. Owszem, Cristiano bawi tłumy trikami, ale za dużo w tym popisu. Gerrard, Xavi czy Lionel Messi z Barcelony nie skupiają się wyłącznie na sobie. Oni grają dla zespołu - wyjaśnił Hiddink.

Holender nie wspomniał, że oni rzadziej goszczą na łamach brukowców. W przypadku Ronaldo wszystkie kosmetyczne zabiegi, o których sam wspomina, są robione z myślą o tym, żeby ładnie wyglądać na zdjęciach w kolorowych pisemkach. Są też wynikiem dziecięcych kompleksów. - W szkole byłem mały, chudy i miałem krzywe zęby - przyznał kiedyś.

Ale nie za sam wygląd Portugalczyk jest celem paparazzich. Co kilka miesięcy rewelacje na jego temat sprzedają jego byłe kochanki albo prostytutki. - Jego dom jest pełen luster i Cristiano bez przerwy w nie zerka.

Często poprawia włosy, nieraz używał nawet mojej prostownicy, a także kremu depilującego. Co najmniej dwa razy dziennie smaruje się cały kremem nawilżającym - opowiadała angielskim brukowcom sekrety Portugalczyka Nereida Gallardo, jego była dziewczyna. Ronaldo rozstał się z nią po tym, jak okazało się, że modelka wcześniej sypiała z piłkarzami Realu Madryt, m.in. Sergio Ramosem

O ostatnim "wyróżnieniu" nie było aż tak głośno. Okazało się, że Ronaldo jest najbardziej znienawidzonym piłkarzem w Premier League. Większość kibiców przyznaje, że podziwia go za piłkarski kunszt. Denerwuje ich jednak jego arogancja, przerośnięte ego i przesadna dbałość o wygląd.

- Tak, jestem trochę próżny, przyznaję. Skłamałbym, gdybym powiedział, że jestem brzydki. Czuję się dobrze, patrząc w lustro. Od czasu do czasu chodzę do kosmetyczki, lubię często zmieniać fryzurę - mówi bez zażenowania 23-letni skrzydłowy Manchesteru United. Ostatnio wyraz zniesmaczenia zachowaniem Ronaldo wyraził jeden z najlepszych szkoleniowców świata Guus Hiddink.

- Cristiano Ronaldo jest bardzo przystojnym piłkarzem, dobrze zbudowanym, a jego włosy zawsze są odpowiednio ułożone - stwierdził z przekąsem selekcjoner reprezentacji Rosji.

- O wiele lepszym piłkarzem jest Steven Gerrard. Wspaniała technika, zmysł taktyczny, a przy tym serce, które wkłada w grę, i poświęcenie znacznie bardziej przemawiają do mnie. Nie ma drugiego takiego piłkarza, który łączy w sobie te cechy. Owszem, Cristiano bawi tłumy trikami, ale za dużo w tym popisu. Gerrard, Xavi czy Lionel Messi z Barcelony nie skupiają się wyłącznie na sobie. Oni grają dla zespołu - wyjaśnił Hiddink.

Holender nie wspomniał, że oni rzadziej goszczą na łamach brukowców. W przypadku Ronaldo wszystkie kosmetyczne zabiegi, o których sam wspomina, są robione z myślą o tym, żeby ładnie wyglądać na zdjęciach w kolorowych pisemkach. Są też wynikiem dziecięcych kompleksów. - W szkole byłem mały, chudy i miałem krzywe zęby - przyznał kiedyś.

Ale nie za sam wygląd Portugalczyk jest celem paparazzich. Co kilka miesięcy rewelacje na jego temat sprzedają jego byłe kochanki albo prostytutki. - Jego dom jest pełen luster i Cristiano bez przerwy w nie zerka.

Często poprawia włosy, nieraz używał nawet mojej prostownicy, a także kremu depilującego. Co najmniej dwa razy dziennie smaruje się cały kremem nawilżającym - opowiadała angielskim brukowcom sekrety Portugalczyka Nereida Gallardo, jego była dziewczyna. Ronaldo rozstał się z nią po tym, jak okazało się, że modelka wcześniej sypiała z piłkarzami Realu Madryt, m.in. Sergio Ramosem.

Znacznie pikantniejsze są wyznania prostytutek, które po jednym z meczów Ronaldo wraz ze swoimi kolegami z zespołu - Nanim i Andersonem - zamówił do swojego domu.

- Gdy weszłyśmy, cała trójka siedziała na skórzanej sofie. Na stoliku stała butelka Jacka Danielsa. Poczęstowali nas whisky, ale sami pili tylko Red Bulla. Potem wylądowałyśmy na olbrzymiej sofie - opowiadała jedna z pięciu pań z ekskluzywnej agencji towarzyskiej. - Oni prawie się do nas nie odzywali, tylko przekręcali nas do różnych pozycji. Spałam z ponad 200 klientami, ale żaden z nich nie wykazał takiego braku szacunku - skarżyła się prostytutka.

Skandal, który wybuchł w mediach, niczego nie nauczył Portugalczyka. Cztery miesiące później kolejne dwie panie pochwaliły się, że spędziły upojną nocą z zawodnikiem Manchesteru. Było to w czasie, gdy Ronaldo spotykał się z portugalską prezenterką telewizyjną Caroliną Patrocinio.

Jeszcze wcześniej Cristiano był podejrzany o gwałt, ale dochodzenie wykazało, że nie było ze strony piłkarza żadnego aktu przemocy, a kobieta, z którą Portugalczyk się przespał, chciała zarobić na nim pieniądze. Ostatnio głośno było o wypadku samochodowym, w którym Ronaldo rozbił jeden ze swoich samochodów. Było to ferrari, które nadawało się na złom.

O dziwo wybryki Portugalczyka nadzwyczaj spokojnie znosi Alex Ferguson, menedżer Czerwonych Diabłów. Szkot publicznie stara się nie mówić nic złego o swym piłkarzu, którego w 2003 r. ściągnął ze Sportingu Lizbona za ponad 12 mln funtów.

Być może dlatego że to głównie jemu zawdzięcza kolejny triumf w Lidze Mistrzów oraz kolejny mistrzowski tytuł. We wszystkich rozgrywkach Ronaldo strzelił w ubiegłym sezonie 42 gole.

Być może też Szkotowi zajrzał strach w oczy, gdy podchody pod piłkarza zaczął czynić Real Madryt. Na razie Ronaldo deklaruje, że nie zamierza nigdzie się ruszać, ale najprawdopodobniej do transferu dojdzie latem.

Wtedy można się spodziewać, że Ferguson zacznie mówić nieco więcej o ciemnych stronach Portugalczyka, tak jak to było, gdy z klubem żegnali się poprzedni jego ulubieńcy, jak Roy Keane, Ruud van Nistelrooy czy David Beckham.
P.Wierzbicki

Do góry
#2882577 - 01/02/2009 17:45 Re: do poczytania [Re: forty]
forty Offline


Meldunek: 14/05/2001
Postów: 30407
Skąd: Brama
Wojtek Kowalczyk o transferach Legii




W Warszawie znowu wielki sukces &#8211; niestety, nie na Łazienkowskiej, tylko na Wiertniczej, w siedzibie ITI. Udało się zarobić poważne pieniądze na piłkarzu, który rozegrał w polskiej lidze z 50 spotkań, z tego z pięć dobrych (plus może jedno dobre w reprezentacji). To nie złośliwość, to fakty. Co się wydarzy teraz?

- Mirek Trzeciak poinformuje, że świetnym piłkarzem jest Komorowski z Polonii Bytom i w zasadzie, to i tak Legia miała go kupić, a sprzedaż Wawrzyniaka to element długofalowego planu budowy zespołu.

- Jakub Wawrzyniak stwierdzi, że kocha Legię, żeby sobie nie zamykać drzwi. Przecież za chwilę będzie wracał, bo to nie jest piłkarz na międzynarodowy futbol. Oczywiście cała jego miłość do Legii będzie wielką bujdą, bo o jakimkolwiek uczuciu do klubu może mówić ktoś, kto rozegrał w nim minimum sto meczów, a nie ktoś, kto przyszedł z Widzewa półtora roku temu.

- Jan Urban powie, że na zgrupowaniu w Hiszpanii i tak Tomek Kiełbowicz prezentował się lepiej od Wawrzyniaka, więc to dla niego było przewidziane miejsce w składzie. Oczywiście to nieprawda, bo Kiełbowicz &#8211; co już kiedyś pisałem &#8211; aktualnie najbardziej pasuje do sanatorium.

Dziwię się tym kibicom, którzy ekscytują się sumą za Wawrzyniaka, analizują &#8211; było warto, czy nie? A co to za różnica, za ile go sprzedano, skoro jak uczy historia te pieniądze i tak nie pójdą na transfery, tylko do kieszeni właścicieli? Co to za różnica, czy majątek Waltera szacuje się na 500 milionów euro, czy na 501 milionów? Nie ma to nic wspólnego z Legią i jej perspektywami.

Do góry
#2885387 - 02/02/2009 14:46 Re: do poczytania [Re: forty]
forty Offline


Meldunek: 14/05/2001
Postów: 30407
Skąd: Brama
Wenta

Mamy 15 sekund, oni zdejmą bramkarza, wprowadzą siódmego gracza! Trzeba przerwać im i będzie pusta brama! Trzeba przerwać im i będzie pusta brama! Tylko spokojnie, mamy dużo czasu!
Te cztery zdania trenera polskiej reprezentacji w piłce ręcznej uczyniły go sławnym. Każdy mógł się przekonać, że Bogdan Wenta ma dar jasnowidzenia. Być może również i szczęście, ale szczęście to przecież nic innego jak trafna prognoza...


Bo we wspomnianym meczu z Norwegią rywale zdjęli bramkarza, brama stała pusta, odzyskaliśmy piłkę i wystarczyło tylko trafić. Był to gol na miarę medalu mistrzostw świata!
Wenta urodził się w Szpęgawsku na Kociewiu, w powiecie stargardzkim. Tym samym, skąd wywodzi się wielu wybitnych polskich sportowców. Choćby nieżyjący już piłkarz Kazimierz Deyna czy tenisista stołowy Andrzej Grubba.

Młodego, sprawnego chłopaka wypatrzył trener Leon Wallerand i namówił na bieganie za piłką ręczną. Dalsza droga była już całkiem naturalna. Jako nastolatek przeniósł się do gdańskiego Wybrzeża. Rodzice początkowo nie zgadzali się, przekonało ich dopiero załatwienie synowi prestiżowej szkoły średniej Conradinum, w której skończył kierunek budowy okrętów. Ale z pływaniem i konstruowaniem statków nie miał nigdy nic wspólnego. Jako 17-latek zadebiutował w lidze. Tak zaczęła się wspaniała kariera jednego z najwybitniejszych szczypiornistów w dziejach polskiej piłki ręcznej.

"Wentyl" grał w Wybrzeżu 11 lat, pięciokrotnie zdobywał mistrzostwo. Byłoby tych tytułów więcej, ale porywczego zawodnika zdyskwalifikowano w 1989 roku, gdy oblał sędziego wodą mineralną. Bez swego asa GKS przegrał...Za 90 tysięcy dolarów przeszedł do ligi hiszpańskiej - najpierw Pampeluna, potem FC Barcelona! W klubowym muzeum wisi jego zdjęcie. Potem przeniósł się do Niemiec, gdzie reprezentował kluby z Lubeki i Flensburga. Ustanowił niebywały rekord: aż siedmiokrotnie występował w finałach europejskich pucharów, a w czterech zwyciężyl
Rozdział niemiecki jest w jego biografii trudny. Zmiana dokumentów. - Pochodzę z Pomorza, a tam chyba każdy ma jakieś związki z Niemcami. Oczywiście, że miałem rozterki. Tym bardziej że ja nie przyjąłem podwójnego obywatelstwa, tylko zmieniłem polskie na niemieckie. Tak mi to wytłumaczono w ambasadzie. Teraz nie mam polskiego paszportu. To była trudna decyzja, ale musiałem ją podjąć. Urodziło mi się dziecko, chciałem pozostać w Niemczech - tłumaczy. Było, minęło. Syn Tomek ma 12 lat, a Bogdan... wrócił do ojczyzny.

W reprezentacji Polski rozegrał blisko 200 spotkań, ale miał pecha i nie pojechał na igrzyska: Władze zbojkotowały imprezę w Los Angeles. Więc kiedy dostał ofertę od Niemców, bez wahania pojechał z nimi do Sydney. Zagrał 44 razy, zdobył medal mistrzostw Europy. Ale największe sukcesy miała dać mu jednak Polska, i to już w nowej roli - trenera. Wicemistrzostwo świata w 2007 roku, aczkolwiek niezwykle cenne, mogło być jednak uznawane za szczęśliwy przypadek. Jednak brąz w roku 2009 z drużyną teoretycznie słabszą to potwierdzenie jego klasy szkoleniowej. Niewielu polskich selekcjonerów potrafiło powtarzać sukcesy: Górski, Stamm...

Co jest siłą tego człowieka? Ogromne doświadczenie, odporność psychiczna, umiejętność gonienia zawodników do ciężkiej pracy. Na parkiecie jest impulsywny: w 135 meczach w roli trenera biało-czerwonych obejrzał 35 żółtych kartek - to też rekord. Jego żona, pani Iwona (była mistrzyni Polski w gimnastyce sportowej, a obecnie instruktorka fitnessu), twierdzi, że małżonek tylko w pracy jest tak gwałtowny w reakcjach. W domu to niespotykanie spokojny człowiek. Tyle że rzadko w nim bywa. Obecnie, poza pracą z reprezentacją, prowadzi też czołowy klub Vive Kielce.
W czasie mistrzostw w Chorwacji zasłynął wieloma stwierdzeniami. O Chorwatach, że przyznali sobie złoto przed turniejem, a zestaw Polska - Dania w meczu o brąz widział w oficjalnym komunikacie, zanim zagraliśmy o finał. O fachowcach od piłki ręcznej w Polsce, że się nie znają, skoro po dwóch nieudanych meczach (z Macedonią i Niemcami) zmieszali ich z błotem (a użył też słowa "gówno", potrafi zresztą soczyście przeklinać). Tak jak Górski powtarzał, że dopóki piłka w grze, wszystko jest możliwe - sprawdziło się. Ciekawe, czy sprawdzi się jego kolejne proroctwo. Mianowicie: zapytany, czy wygramy kiedyś mistrzostwa świata, odpowiedział, że tak. Ale pod jednym warunkiem. Jak zorganizujemy te mistrzostwa u siebie.
Hm, niezły pomysł...

Bogdan Wenta nie popada w samouwielbienie. Miał i medal mistrzostw świata, miał medal od prezydenta Lecha Kaczyńskiego, nie grozi mu zawrót głowy od sukcesów (choć pojawiło się już w internecie zgrabne hasło: "Wenta na prezydenta!"). Ponieważ szczypiorniści mają mundial co dwa lata, można się pokusić o trzeci medal do kolekcji, już złoty.- Często złościłem się na chłopaków. Zwłaszcza jak rywale odskakiwali na kilka bramek, a oni nie podejmowali walki, każdy rzucał dla siebie. A naszą siłą musi być zespół I jest. A kiedy jeszcze zrobimy postępy, kto wie... W sporcie nic nie jest niemożliwe!

"Bogdan to człowiek z sercem, który dąży do zwycięstwa, ale nie po trupach" - powiedziała jednej z gazet żona Wenty. Faktycznie. Kiedy przebrzmi już ostatni gwizdek, kiedy gasną światła, trener przeistacza się w zwykłego zrelaksowanego mężczyznę i razem z zawodnikami śpiewa piosenki, wygłupia się. Jest przez nich podziwiany i lubiany. Naprawdę trudno sobie wyobrazić, że byliby gotowi wykonywać tak katorżniczą pracę dla kogokolwiek innego. I że przy kimkolwiek innym uwierzyliby w sens tej pracy. No i przede wszystkim w to, że 15 sekund to bardzo dużo czasu.
P.Zarzeczny

Do góry
#2886066 - 03/02/2009 01:01 Re: do poczytania [Re: forty]
Baqu Offline
Carpal Tunnel

Meldunek: 28/09/2004
Postów: 26931
Skąd: ‎Mindfields
Żywa legenda Raula Gonzaleza
Dariusz Wołowski
2009-02-01, ostatnia aktualizacja 2009-02-01 19:17




Liga hiszpańska. 21. kolejka. Real wygrał szósty kolejny ligowy mecz, ale dokonania drużyny znalazły się w cieniu tego, co zrobił jej kapitan. Raul Gonzalez zdobył gola numer 307, wyrównując rekord największej legendy klubu - Alfredo Di Stefano.

"Wygraliśmy z Barceloną, dlaczego nie mielibyśmy pokonać Realu" - powtarzali do soboty piłkarze Numancii. Gole Raula w 48. min i Robbena osiem minut później wybiły im to z głowy. Raul dobił piłkę do bramki po uderzeniu Higuaina. Ten banalny strzał sprawił, że dorównał największemu z największych.

83-letni Di Stefano, dziś honorowy prezes Realu, powiedział, że Raul może wyśrubować rekordowe osiągnięcie do 400 lub nawet 450 bramek zdobytych w białej koszulce. Koszulce, którą 17 lat temu założył przecież przez przypadek.

Raul Gonzalez Blanco urodził się 27 czerwca 1977 roku w San Cristobal de Los Angeles na przedmieściach Madrytu. Zaczynał grę w lokalnej drużynie, ale gdy miał 13 lat, ojciec zapisał go do szkółki piłkarskiej Atletico Madryt. Jego starszy brat był fanatycznym kibicem tego klubu. Wchodzący w świat piłki Raul zdobył nawet dla Atletico mistrzostwo Hiszpanii do lat 15.

W 1992 roku prezes Atletico Jesus Gil, szukając oszczędności, zlikwidował sekcje młodzieżowe. A przecież opłaciłoby się je prowadzić dla samego Raula, bo kilka lat temu Roman Abramowicz z Chelsea był gotów zapłacić za niego 100 mln euro.

Wszystko zaczęło się bardzo wcześnie. Sezon 1994-95 Raul rozpoczął jako zawodnik Realu Madryt C. W siedmiu meczach trzeciej drużyny strzelił aż 13 bramek i mistrz świata z Meksyku Jorge Valdano włączył nastolatka do składu pierwszego zespołu. A potem postawił do gry obok Emilia Butragueno - największego piłkarskiego wzoru. Butragueno zostawił Raulowi koszulkę z numerem 7.

Miał 17 lat i 4 dni, gdy stał się najmłodszym debiutantem w historii klubu. 5 listopada 1994 roku Real grał derby z Atletico. W 36. min Michael Laudrup zbliżał się do pola karnego, kiedy na wolne pole wybiegł mu Ivan Zamorano. To stworzyło lukę w środku i tam słynny Duńczyk posłał piłkę, a 17-latek uderzył bez namysłu, pokonując José Molinę. Tak padła pierwsza bramka Raula dla Realu. Kolejne 306 było kwestią czasu.

Raul jest piłkarzem, z którym utożsamia się odrodzenie królewskiego klubu. Po zdobyciu szóstego Pucharu Europy w 1966 roku Real aż 32 lata czekał na triumf w najbardziej prestiżowych rozgrywkach. Doczekał się za sprawą Raula, który zdobył go z klubem z Madrytu w 1998, 2000 i 2002 roku. W dwóch ostatnich finałach zdobywał bramki, a w całych rozgrywkach nikt nie zdobył więcej bramek niż on (66 goli w 119 spotkaniach).

W swoim pierwszym sezonie w Realu strzelił 9 bramek w 28 meczach, a klub z Madrytu był w Hiszpanii najlepszy. Dziś jest sześciokrotnym mistrzem (1995, 1997, 2001, 2003, 2007, 2008), królem strzelców ligi był w 1998 i 2000 roku. W 1998 i 2002 zdobywał dla Realu Puchar Interkontynentalny. W pierwszym meczu z brazylijskim Vasco da Gama zdobył zwycięską bramkę, kładąc na ziemię dwóch obrońców i nie dając bramkarzowi żadnych szans obrony.

Jego kariera nie jest jednak wyłącznie pasmem sukcesów. Po klęsce koncepcji galaktycznej Raul Gonzalez ogłosił, że jest gotów odejść z klubu, jeśli to mu pomoże. Przetrwał kryzys. Tłumy napastników przewaliły się przez Santiago Bernabeu, ale bramki siódemki wciąż są niezbędne.

Nie znaczy to, że forma Raula jest w rozkwicie. Jest wolniejszy, bardziej przewidywalny. Latem Luis Aragones nie zabrał go na Euro 2008. Raul bardzo chciał jechać. Tym, którzy mówili mu, że i tak usiądzie na ławce, bo kadra ma Villę i Torresa, odpowiadał, że gotów jest podawać im wodę. Aragones rozumiał jednak, że zabieranie go do Szwajcarii i Austrii przedłuży narodową debatę w nieskończoność. I zamiast skupić się na batalii o mistrzostwo Europy cała drużyna będzie wciąż rozpytywana o rolę Raula.

Selekcjoner Hiszpanów postanowił dać szansę 18-letniemu Bojanowi Krkiciowi, który odmówił i wyjaśnił, że jest zmęczony grą dla Barcelony (teraz u Guardioli dużo odpoczywa). Raul, który gra dla Hiszpanii od 1996 roku i pobił w niej rekord strzelecki (44 bramki, 102 mecze), zmęczony nie był. Mimo odmowy Krkica Aragones i tak Raula na mistrzostwach nie chciał.

Przez dekadę od mundialu we Francji siódemka z Madrytu była symbolem reprezentacji Hiszpanii - najlepszym jej piłkarzem, ale też najbardziej oddanym i najwaleczniejszym. Zostanie jednak symbolem pokoleń przegranych. Dla wielu ludzi decyzja Aragonesa o pozostawieniu Raula w domu była fundamentem sukcesu Hiszpanii na Euro 2008.

W królewskim klubie będzie jednak strzelał do 2011 roku. A może do 2012, bo kontrakt mówi, że jeśli w sezonie 2010-2011 rozegra 30 spotkań, umowa zostanie przedłużona o rok. Będzie miał wtedy 35 lat, ale Di Stefano twierdzi, że będzie strzelał do 38.

Do góry
#2886833 - 03/02/2009 14:39 Re: do poczytania [Re: Baqu]
forty Offline


Meldunek: 14/05/2001
Postów: 30407
Skąd: Brama
Zamknąć pół Polski

Zatrzymanie Piotra R. jest przykrością wyrządzoną futbolowi, zwłaszcza poznańskiemu. Ale nie przesądzając o winie piłkarza, można się tylko dziwić (jak w przypadku trenera Janusza W.), że prokuratura dotarła do niego tak późno.

Każdy junior wie, że jeśli ktoś chce kupić lub sprzedać mecz, to nie kontaktuje się z rezerwowymi, tylko tymi, którzy są najważniejsi w swoich drużynach. A R. kimś takim był i jeśli są podejrzenia, że Lech grał nieuczciwie, trzeba rozmawiać właśnie z nim.

Prokuratura zatrzymywała do tej pory na ogół płotki, których inicjały były trudne do rozszyfrowania. Kurierów, a nie bossów. Owszem &#8220;Fryzjer&#8221; pociągał za sznurki, współpracował z działaczami, trenerami i sędziami, ale i tak wszystko zależało od piłkarzy. Ostatecznie to oni mogli strzelić bramkę, powstrzymać się od tego, wbić sobie gola samobójczego, bo i to się zdarzało.

Nawet najbardziej doświadczony sędzia miał ograniczony wpływ na wynik, a jeśli już podjął bulwersującą decyzję, mógł to być numer na raz.

Opowiadał mi bardzo znany piłkarz, jak musiał w meczu ligowym pilnować nie przeciwników, tylko jeszcze bardziej znanego partnera z drużyny, który w pojedynkę sprzedał mecz, a koledzy zorientowali się szybciej niż prokuratura.

Prezes PZPN Grzegorz Lato podkreśla, że w życiu nie grał w sprzedanym meczu, bo od Stali Mielec w jego czasach nie opłacało się kupować, ponieważ chętny musiałby zapłacić Lacie, Kasperczakowi Kukli, Szarmachowi i paru innym. To się nikomu nie opłacało, tym bardziej że Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego płaciła oficjalnie i dużo lepiej. Być może w Lechu wystarczyło porozmawiać z R.

Odnoszę wrażenie, że po trzech latach śledztwa prokuratura ma już tyle wiedzy, że mogłaby zamknąć pół piłkarskiej Polski. Nie robi tego dlatego, że niektórzy podejrzani o znanych nazwiskach zdecydowali się mówić, inni są świadkami koronnymi, a jeszcze inni współpracują na różne sposoby. Tylko ci, którzy tego nie robią, jak zapewne Piotr R., żyją w strachu.

Kibice i dziennikarze mają inny problem: jak odróżnić gole R. zdobyte uczciwie od tych nieuczciwych. A strzelił ich w polskiej lidze 108.
S.Szczepłek

Do góry
Strona 3 z 23 < 1 2 3 4 5 ... 22 23 >




Kto jest online
1 zarejestrowanych użytkowników (alfa), 3379 gości oraz 9 wyszukiwarek jest obecnie online.
Key: Admin, Global Mod, Mod
Statystyki forum
24772 Użytkowników
97 For i subfor
45045 Tematów
5581883 Postów

Najwięcej online: 4023 @ 16/03/2024 13:49